„Excellent question, who the fuck am I?”
To pytanie pada z ust głównego bohatera w pierwszych minutach filmu. Kim więc jest Ryan Bingham (George Clooney)? Jest specjalistą od zwalniania ludzi. Jest stałym i cenionym klientem linii lotniczych. Jest przystojnym facetem w średnim wieku, który utknął gdzieś pomiędzy wiecznym kawalerstwem w chmurach, a pragnieniem ułożenia niezbyt bliskich stosunków ze swoimi siostrami. Jednak jego życie jest uporządkowane, ma swój rytm oparty na tablicach odlotów, stałą pensję, puste mieszkanie i wiele kart stałego klienta w hotelach na terenie Stanów.
Reżyser „Juno” swoim sztandarowym filmem o ciężarnej nastolatce nie zachwycił mnie ani trochę. Wręcz przeciwnie, „Juno” uważam za nierealny filmik na potraktowany po macoszemu temat, z niedostrzegalną dla mnie myślą przewodnią. „Dziękujemy za palenie” nie widziałam, ale „Up in the Air” zainteresowało mnie osobą Reitmana i jego kolejny film z chęcią obejrzę. Jeżeli tylko z plakatu zniknie reklama oparta o „Juno”.
Są takie filmy, których oglądanie kończymy z uśmiechem na twarzy – tak było też ze mną i „Up In the Air”. Włączyłam tylko na kwadransik, tylko na chwilkę (rzucić okiem, ha ha ha ) i nie wyłączyłam do samego końca. Nie żebym się nie mogła oderwać, ale „Up in the Air” po prostu chce się oglądać dalej.
Są również takie filmy, o których mamy jak najlepszą opinię, ale właściwie ciężko wykrzesać na ich temat jakiś intrygujący albo chociaż inny niż inne, komentarz – także tak jest ze mną i „Up In the Air”.
„Up In the Air” określiłabym najprościej, jako film z klasą. Jak „Michael Clayton” czy „Good Night and Good Luck”. Jak „Plan doskonały” i wiele innych tytułów, których nie ma sensu tutaj wymieniać. Czym wiec jest film, który ma według mnie klasę? Ma Georga Clooneya w obsadzie, czy może chodzi o coś więcej?
Możliwe, że to po prostu spokój tego filmu, który ogląda się tak, jakby przysłuchiwało się czyjejś rozmowie, robi takie wrażenie. Możliwe, że to inteligentny scenariusz i profesjonalna obsada. Nie urwali się z pierwszego lepszego drzewa, każdy ma jakiś zamysł, plan dla swojej postaci, nie robią wrażenia nastoletnich gwiazdeczek (jak czasem np. Amy Adams). Cała trójka odtwarzająca główne role jest nominowana do Oscara, i o ile w przypadku Clooneya i Very Farmigi (swoją drogą, bardzo piękna kobieta) nie do końca to rozumiem, Anna Kendrick jako młoda asystentka, która (jakież to typowe) zderza się z rzeczywistością przy okazji współpracy z Ryanem, faktycznie na tę nominacje zasłużyła. Ale wątpię, żeby wygrała (obstawiam tę aktorkę z „Precious”).
A może po prostu zmyliły mnie harmonijne zdjęcia, elegancki Clooney i odpowiednio dobrana muzyka, że od razu jestem gotowa przypisać „Up in the Air” jakąś bliżej niesprecyzowaną klasę.
Film jest naprawdę dobry, chociaż nominacja do tytułu najlepszego filmu roku mnie dziwi, ale tegoroczne nominacje ogólnie są dla mnie w większości niezrozumiałe. Czy to taki rok, że nic lepszego nie było? Czy „Up in the Air” trafiło do serc Akademii ze względu na idealnie pokryzysową tematykę i zakończenie w typowo amerykańskim stylu (nie bajkowo-hollywoodzkim, ale tym pseudo mądrym, dojrzałym – że życie bywa różne, ale mamy nadzieję na przyszłość).
Nie wiem, umysły Akademii są dla mnie zagadką.
obrazy z serwisu Stopklatka
4 komentarze:
Z tego co piszzesz to film warto obejrzeć nie tylko dla samego Georga Clooneya, mniam!
Dobry, średni czy kiepski, nie ma to znaczena, dopóki gra tam Clooney ;)
A ja ostatnio czytałam książkę (jest opinia na blogu) i jakoś tak... niekoniecznie... I nie wiem, na ile film wierny jest książce. W tym wypadku wolałabym, żeby jednak nie...
Zaułek, Lilithin, Clooney jest zawsze zaletą :) ale poza nim "Up in the Air" ma też inne, może nie aż tak czarujące zalety.
Marpil, czytałam Twoją recenzję książki i mam wrażenie, że film jest przyjemniejszy, na pewno nie jest nierówny, jak pisałaś o książce. Ogląda się gładko - więc polecam.
Prześlij komentarz