Nie jestem w żaden sposób dobrze zaznajomiona z filmami Woody'ego Allena, również nie jestem wielką jego fanką. Znam kilka nowszych filmów, kilka starszych, ale może tych gorszych, skoro jego ostatnie filmy podobają mi się dużo bardziej, niż np. "Jej wysokość Afrodyta". Jednak Woody Allen ma ten swój klimat, który po prostu trafia w czyjeś gusta, albo niespecjalnie, nic zaskakującego.
"Melinda i Melinda" to interesujący koncept, którego realizacja może kuleje, ale to w niczym nie umniejsza wartości pomysłu. Przedstawienie życia jednej osoby z punktu widzenia komediowego i tragicznego, dwie wersje, od razu przypomniała mi się "Przypadkowa dziewczyna". Zawsze wydawał mi się interesującym pomysł równoległej rzeczywistości, w której nasze życia wyglądają zupełnie inaczej. I chociaż nie lubię gdybania, chętnie obejrzałabym swoje własne życie z jakimiś alternatywnymi wyborami. Gdybym swego czasu nie wróciła do kraju, gdybym wybrała inne studia, albo nawet najdrobniejszy szczegół, gdybym takiego i takiego dnia nie weszła do takiej i takiej kawiarni.
Ale trochę odbiegłam, bo "Melinda i Melinda" to nie tyle różne losy tej samej kobiety, co dwa punkty widzenia na jej życie. Pusta i pełna szklanka.
Spotkałam się z opiniami, że to najgorszy film Allena - możliwe, nie wiem, nie znam, nie widziałam. Ale fakt faktem, o ile jeszcze dramatyczna połowa jest nawet niezła, część komediowa nie śmieszy, raczej drażni. Willem Ferrellem w szczególności.
Natomiast byłam miło zaskoczona bardzo dobrą rolą Chloe Sevigny i oczywiście Radhą Mitchell, dla której mam mnóstwo sympatii z nieznanego mi bliżej powodu, najwyraźniej wysyła pozytywne fluidy :) Mitchell ma śliczny uśmiech, a skojarzeniowo wypada gdzieś między Millą Jovovich a Sharon Stone, gra role drugoplanowe w filmach niezłych i pierwszoplanowe w taśmowych horrorach o dzielnych kobietach błąkających się po jaskiniach. A nie jest złą aktorką, udowodniła to chociażby w "Marzycielu".
Jeszcze na zakończenie, "Przypadkowa dziewczyna". Film mający tyle zalet, co i wad. Z jednej strony irytująca (mnie) Gwyneth Paltrow i miejscami przydługa, miejscami naciągana fabuła. Z drugiej, ponownie, interesujący pomysł dwóch wersji jednego życia, miły klimat angielskiego filmu oraz wspaniały, jedyny i czarujący, John Hannah.
Zdecydowanie za mało tego faceta w kinach, nie było jeszcze takiego filmu z Johnem Hannah, po którym nie chciałabym, żeby spadł mi z nieba, w Śródmieściu Warszawy najlepiej. Zobaczyłam w jego filmografii "Dr Jekyll and Mr. Hyde", teraz będę szukała. I nie umiem go sobie wyobrazić z tym szkockim akcentem w "Spartakusie", owiniętego prześcieradłem i z profilem na Rzymianina. Ale w "Czterech weselach i pogrzebie" był przeuroczy - chociaż z drugiej strony, kto w "Czterech weselach i pogrzebie" nie był przeuroczy?
6 komentarze:
Nie znam się, co prawda na twórczości Allena, a "Vicky Cristina Barcelona" wyjątkowo mnie zdegustowało, niemniej jednak ciekawi mnie ten opisany przez Ciebie wątek "równoległych rzeczywistości". Jeśli tylko będę miał okazję, to z chęcią się skuszę na zobaczenie "M&M".
Pozdrawiam!
Kocham Allena miłością ogromną :)
Obraz "Melinda&Melinda" oglądałam dopiero niedawno, nieco zniechęcona powszechnymi opiniami, że jest niezbyt dobry, o których Ty również wspomniałaś.
I zwyczajnie podobało mi się. Nie zachwyciło, ale podobało.
Niedługo potem oglądałam najnowszy film Pana Woody'ego, który powrócił na Manhattan po ekspansji Londynu, Barcelony i przy nim szczerze się uśmiałam.
W niedługim czasie zrecenzuję moje wrażenia z obu tych obrazów Allena. Jednak jeszcze nie teraz, bo czekam aż emocje (zwłaszcza po "Whatever works") opadną :)
"Przypadkową dziewczynę" natomiast oglądałam już dawno temu, ale oglądałam kilka (jeśli nie kilkanaście) razy. Świetny film, tylko koniec niestety - nieco nazbyt hollywoodzki. Trudno porównywać mi ten film z dziełami Alena.
Pozdrawiam
Simon, mnie też się "Vicky Cristina Barcelona" nie podobało i po tym właśnie filmie uznałam, że Allen to jednak nie dla mnie :)
Claudette, widzisz, są i tacy, którzy go kochają :) nawet nie próbujcie mi tłumaczyć za co, uwierzę na słowo. Ale może coś w tym jest, że "Melinda i Melinda" da się tak po prostu obejrzeć, szału nie ma, ale nie jest źle.
A koniec w "Przypadkowej dziewczynie" nie wydał mi się jakoś bardzo hollywoodzki, raczej taki z przymrużeniem oka.
W każdym razie czekam na recenzje Allena, skonfrontuję swoją opinię :)
Obejrzyj "Klątwę skorpiona". Ja ten film uwielbiam. Allen przeszedł tam sam siebie. :) A tego, o którym piszesz, nie oglądałam. Temat alternatywnych światów jest mi z pewnego powodu bliski... Ciekawią mnie takie spojrzenia.
Mnie za to udalo sie chyba zobaczyc wszystkie filmy Allena, włacznie z okropnym, pierwszym "dziełem" "jak sie masz koteczku" (definitywnie nie polecam). I Melinda Melinda to moim zdaniem całkiem niezły wytwor, zwłaszcza odtwórczyni głownej roli jest urocza. Najlpeszy jednak Allen jestw swoich klasykach czyli w Manhattanie i Annie Hall, oraz w filmach niby niellenowskich jak zbordnie i wykroczenia czy najpeszy film Nowej Ery Allenowskij (czytaj zrobiony po rozstaniu z Mią) Matchpoint (polski tytuł: wszystko gra). lepiej skoncze, bo o Woodim moge baaaardzo długo ;)
Matylda_ab, "Klątwa skorpiona", to tam gra Helen Hunt? Chyba to widziałam, kawałkami. Ale bardzo dawno temu, wiec kto wie, może i się skuszę (chociaż w przypadku Allena nie wiem czy "skusić się" to odpowiednie określenie)
A skoro ciekawi Cię temat, to "Melinda i Melinda" będzie chyba dobrym filmem do obejrzenia.
Peek-a-boo, wszystkie?? Ale naprawdę wszystkie? To chylę czoło przed Twoją sympatią do Allena, bo to zaiste wyczyn niemały.
Ja jakoś nie mogę się do niego całkiem przekonać, obejrzałam np. "Matchpoint" i mi się podobało, ale potem mnie zabił "Vicky Christiną Barceloną". "Annie Hall" nie lubię, "Manhattan" owszem, "Everyone Says I Love You" mnie potwornie irytowało, itd... Nie dogodzi mi, ani mnie nie zrazi do końca :)
Prześlij komentarz