środa, 27 lipca 2011

"Książka", Mikołaj Łoziński.

Jak to dobrze, że taka rzecz została porządnie, przemyślanie, ładnie wydana. Okładka robi pozytywne wrażenie (nie to, co np. najnowsze wznowienia Nabokova w MUZIE, jakież to szkaradne...), typografia, układ strony, tak wydaną książkę "Książkę" można czytać. Dlaczego zaczynam od estetyki wydania, a nie przechodzę prosto do wrażeń? Cóż, "Książka" jest oszczędnie napisanym wspomnieniem o rodzinie autora, mało słów przypada na każdy rozdział. I gdyby się uprzeć, można by skryptem to wydać na siedmiu stronach B5, czcionką skromną i na przeźroczystym papierze... A wtedy ciężko by się czytało te kilka zdań na krzyż, które są oczywiście najzupełniej wystarczające - styl Łozińskiego to zwięzłość i plastyka używanych słów, przeciągnięć i przynudzań brak.

Rodzina jakich wiele, ale skojarzenia autora z opowieściami bliskich i własnymi wspomnieniami są rzeczą prywatną, ładnie, że zechciał się podzielić. Tak to właśnie wygląda, z jednej strony nie chce się, żeby pamięć o własnej rodzinie zaginęła, chciałoby się każdemu opowiedzieć. Ale trzeba też wiedzieć jak - Łozińskiemu udało się świetnie, nieprędko zapomnę o jego rodzicach i dziadkach, o ich telefonach, fifkach i znakach.

Niby nie ma w tych rozdziałach, które wspominać umiem jedynie skojarzeniami z przedmiotem tytułowym (szuflada - rozdział pierwszy, fifka - ostatni, nadal pamiętam), nic nadzwyczajnego. Rodzina inteligencka, w połowie partyjna, w drugiej właśnie nie. Rodzina nie za duża, nie za mała, jak moja, jak Wasze. Ale Łoziński tak potrafił napisać, że aż w pewnych momentach żal mi było niektórych jego krewnych, na innych mogłam być zła... Jakby znajomy mi o swojej babci opowiadał, tak czytało się wspomnienia Łozińskiego.

Muszę docenić również pomysł, ustawienie każdego wspomnienia oddzielnie, ułożenie w związku z danym przedmiotem, niby nic wymyślnego, ale dało zgrabny efekt. I nie da się ukryć, jest sztuką napisać oszczędnie, bez rozwleczeń, a jednocześnie przekazać wszystko, nie zostawić dziur, luk w wyobrażeniu czytelnika - obraz rodziny wyłania się z "Książki" pełen, braków brak.
I może ktoś od Łozińskiego młodszy napisze kiedyś ciąg dalszy? Wtedy jeden z rozdziałów powinien być zatytułowany "Książka", którą np. dziadek napisał.

Kojarzenie historii rodzinnych z przedmiotami z jednej strony wydało mi się ograniczające - jak wybrać ten jeden - z drugiej strony niby daje wolność zbyt dużą, przedmiotów w naszym życiu jest od groma. Ale po zastanowieniu widzę, że jeżeli opisywani bliscy mają charakter interesujący na tyle, żeby o nich pisać, przedmioty odpowiednie też się znajdują migiem.
Zabawne jest to, że po ostatniej stronie "Książki" zaczęłam własną rodzinę podsumowywać i faktycznie da się każdemu jakieś atrybuty przypisać, skromny portret człowieka zacząć w rzeczy martwej jako punkcie wyjścia.

Cieszę się, że "Książka" w ręce mi wpadła, chociaż głupich skojarzeń z Dehnelem nie mogłam się pozbyć w trakcie czytania. Może to zdjęcie autora, tacy podobni... A może po prostu podobni. Ale kojarzyć Dehnela z Łozińskim czy Łozińskiego z Dehnelem to przecież dla żadnego z panów ujmą nie jest.
"Reisefieber" Łozińskiego wylądował na celowniku, w najbliższej przyszłości w moje ręce trafi.

2 komentarze:

tamaryszek pisze...

Ale kobiety to u nich lekko nie miały, nieprawdaż? Mężczyźni sobie odchodzą... i to tak, że nawet trudno mieć pretensje. Mądra kobieta zrozumie, że skoro facetowi trafiła się miłość, to cóż, cóż...ona się nakarmi przyjaźnią...
Może tylko finał nie zawsze utrzyma się w tonacji. Vide: paczki.
Świetna rzecz! Dehnel może być po drodze, nie musi.

liritio pisze...

Tamaryszku, wiesz, że mnie nawet takie "fatum" zastanawiało, i jeden i drugi ciach, poszedł w las. "Nakarmi się przyjaźnią", za to je nawet podziwiałam, to trudna sytuacja... Ale może rzeczywiście, gdy się nie ma, co się lubi?

Prześlij komentarz