poniedziałek, 26 września 2011

"Druciarz, krawiec, żołnierz, szpieg", John Le Carre.

Wiele ekranizacji poznałam już po lekturze książki. Równie wiele przed, co niezmiennie mnie denerwuje, kiedy już nie mogę całkowicie na własną modłę ułożyć w głowie świata, kiedy wtrynia się wizja reżysera...
Ale to mi się jeszcze nie zdarzyło, żebym sięgała po książkę zachęcona zwiastunem filmu nakręconego na jej podstawie, starając się uprzedzić premierę.
Zwiastunem cieszyłam się nie tak znowu dawno, książkę połknęłam w tempie szybkim i już mogę wszem i wobec głosić radość z poznania Johna Le Carre i jego Smileya.

Oto on, George Simley, emerytowany (niezbyt dobrowolnie) agent wywiadu brytyjskiego. Starszy, grubszy, bardziej ponury i na pewno mniej czarujący, niż każdy porządny 007. Ale czytając Le Carre'a schowajcie 007 w piwnicy, tutaj szpiedzy są brzydcy, zrzędliwi, przemarznięci od sterczenia przed cudzym domem i zaplątani w polityczno-podwórkowe rozgrywki, w których stawka jest... no cóż, większa, niż życie (wybaczcie, musiałam :)

Smiley kaszląc nad kawą i papierosem wertuje stosy makulatury - tak albo inaczej zdobytych akt - szukając "kreta", szukając człowieka stojącego wysoko w hierarchii Cyrku (jak uroczo, "cyrkiem" nazwać wywiad...), który od lat sprzedaje się moskiewskim przeciwnikom, i którego znalezienia jest bliżej, niż kiedykolwiek wcześniej. "Druciaż, krawiec, żołnierz, szpieg" to przede wszystkim świetnie napisana powieść szpiegowska. Naprawdę świetnie. Skonstruowana niby prosto, ale wspomnienia i domysły poszczególnych bohaterów tworzą pętlę w czasie, która na końcu musi się zacisnąć na czyjejś szyi.

Ale nie szukajcie w niej sensacyjnej akcji, tego brak. Są jedynie podziurawione czasem powroty do przeszłości, która w niczym nie przypomina brawurowych wyczynów oddziałów specjalnych, raczej improwizowane urywki z życia przemytnika.
Do mnie trafili przede wszystkim bohaterowie, tak już główka pracuje, że Liritio zawsze się skoncentruje na ludziach. A ich ilość jest skomplikowana, te wszystkie nazwiska, pseudonimy, gra w "kto jest kim", początkowo owo nagromadzenie nazwisk nawet utrudniało mi czytanie, kiedy jednak zapominałam kim był kto.
Byli agenci, aktualni agenci, nieżyjący agenci... Każdemu z nich Le Carre dorobił historię, osobowość i twarz, ja się w owej szczegółowości zakochałam, chociaż opisywane czasy ziemnej wojny nie napawają czytelnika optymizmem, podobnie jak średnio radosne są postaci wokół Smileya, jak i sam Smiley.

Smiley przedziera się przez siatkę faktów i kłamstw, pomaga mu niejaki Peter Guillam, dawno temu zwerbowany przez Smileya do Cyrku. Pomaga mu niejaki Mendel, pomaga mu kilku innych ponurych panów i jedna oszalała kobieta. We wspomnieniach plącze się geniusz i paranoik - Kontrola, poprzedni szef Cyrku, a przed Smileyem murem bronią sekretów Cyrku panowie Druciaż, Krawiec...

I jeszcze mój faworyt, Jim Prideaux, początkowo osobliwy nauczyciel na angielskiej prowincji. Potem kto? Dowiedzcie się sami. Smiley jest bardzo interesującą postacią, podobnie jak kilku innych panów powołanych do życia przez Le Carre'a, ale Jima w moich oczach nikt nie pobije. Samotniczy, pijany, niegroźny... Prideaux udał się najpiękniej, chociaż C. twierdzi, że tutaj dochodzi do głosu mój poplątany romantyzm.

Na premierę ekranizacji czekam teraz z jeszcze większą niecierpliwością, cóż z tak dobrej książki stworzyli? I jeszcze bardziej radosna czytam obsadę, kiedy już wiem, kto i co i gdzie i jak. I Mark Strong w roli Jima Prideaux cieszy mnie niezmiernie. Ale dobrze, nie tylko Mark Strong, nazwiska Oldman, Firth, Hardy, Hurt, Hinds... To będzie dobry film.

piątek, 16 września 2011

"Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?", Philip K. Dick.

Wynurzeń na temat część pierwsza.
Druga pojawiła się znacznie później.

"Tak łatwo się poddajecie!", tak krzyczy książkowy Deckard, kiedy piękna kobieta prawie bez walki godzi się pochylić głowę i przyjąć kulkę z pistoletu. On jest łowcą, ona maszyną. On jeszcze nie wie, że jest to test, którego wynik ona już zna.

Czytam od czasu do czasu kolejną książkę P.K. Dicka i chociaż nie jestem jego wielką zwolenniczką, nie zaprzeczę, że miał zadziwiające pomysły, dobrze pisał i warto cokolwiek jego przeczytać. Na zasadzie spróbowania, poznania czegoś innego i może zadziwiającego.

"Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?" będąca podstawą sławnego "Blade Runnera" w reżyserii Ridleya Scotta, ma z nim mały związek. Zaskakujące.
Zawiera w sobie znacznie więcej wątków, niż film, powiedziałabym również, że jest znacznie bardziej przytłaczająca, bez szczęśliwego zakończenia, bez czegokolwiek szczęśliwego. Świat, w którym Rick Deckard poluje na androidy i pragnie prawdziwego, żywego zwierzątka, wpędza w depresję najtwardszych.
Najpierw, w wyniku powojennych zanieczyszczeń radioaktywnych i wszechobecnego pyłu, wyginęły zwierzęta. Teraz ofiarami radioaktywnego pyłu padają ludzie, kiedy degradują się ich mózgi i kolejne osoby otrzymują kategorię "specjala". Jest ich coraz więcej, a świat nieubłaganie zamienia się w wielki, zakurzony i zgniły śmietnik, w którym ludzie walczą o przetrwanie kolonizując Marsa. I, z tego co opowiadają androidy, są na tym Marsie bardzo samotni.

Androidy służą Dickowi do pobudzenia rozmyślań łowcy - Deckarda nad jego życiowymi celami, nad sensem dalszego działania. Jest opętany marzeniem o prawdziwych zwierzętach, może pomogłyby mu być człowiekiem?
Dla kontrastu Isidore - Specjal - również zestawiony z androidami odczuwa podobieństwo w odrzuceniu przez społeczeństwo "normalne", ale nie rozumie ich nieludzkiej postaci. Nie rozumie, czym jest robot, który prawie jest człowiekiem.

"Czy androidy marzą o elektrycznych owcach?" jest przerażająco smutna. Tak, wszystkie książki Dicka są smutne, zapewne smutny był sam autor. Ale w "Czy androidy..." smutek dominuje, nie jest zagłuszany poplątanymi wyobrażeniami świata, tutaj nasz świat jest prosty i znacznie spokojniej przedstawiony.
Filozofia istnienia na każdej stronie. Smutek elektrycznych zwierząt, smutek kolonizacji Marsa, smutek androidów, smutek skrzynek empatycznych, smutek Przyjacielskiego Bustera, smutek, smutek, smutek. I chłam.
Jesteśmy skazani na samotność i stopniowe obrócenie się w niebyt, tak widzi to Dick.

I cóż, czy androidy marzą o elektrycznych owcach? Raczej nie.
Ale marzą o wolności, przetrwaniu, aczkolwiek głównie jednostkowym, jako że nie potrafią wykrzesać z siebie uczucia empatii. Kilku innych uczuć również. Androidy w wersji P.K. Dicka nadal są maszynami, mimo, że granica między nami, a naszymi skonstruowanymi replikami jest coraz cieńsza. A prace trwają i rodzą się obietnice, że w przyszłości powstanie model androida niemożliwy do odróżnienia od człowieka. Czy to faktycznie możliwe, żeby maszyna posiadła nasze wszystkie, te tragiczne i te piękne uczucia?
Na to pytanie, jak i na kilka innych, Dick nie daje odpowiedzi. Zostawia Deckarda w kurzu i ciszy zniszczonej planety Ziemi, żeby marząc o prawdziwej owcy, ropusze czy innej kozie zrozumiał, z czego wynika jego człowieczeństwo. I jak blisko tej cienkiej granicy człowieczeństwa są androidy.

Dobrze. "Blade Runner" to jeden z filmów, które niezmiennie umieszczam w czołówce ruchomej i czysto hipotetycznej listy "naj". A porównując film i książkę zaczęłam się porażająco rozpisywać, po czym uznałam, że na jeden raz to za dużo.
Będzie część druga.

niedziela, 4 września 2011

Czekam, niezmiennie, pokątnie czekam.

Koniec wakacji = powrót do kina. I pięknie, zwiastuny nęcą, obiecują, co się z nich wykluje?

Na początek niezmienny Depp. Przytył. Powtórka z "Las Vegas Parano"? Możliwe. Ale i tak czekam.
Na Deppa zawsze czekam, chociaż może wcześniej przeczytam książkę? Premiera światowa w październiku.
A zwiastun za długi.
"The Rum Diary".



Kolejny, na którego zawsze czekam (od czasów "Michaela Clytona"), George Clooney oczywiście. Ryan Gosling, Marisa Tomei, Phillip Seymour Hoffman, piękna obsada.
Sierpień minął, świat się ucieszył, a polskiej daty premiery brak. Na razie.
"Idy marcowe" (i jak, będą nominacje?)



Raczej ciekawostka, niż wyczekiwany tytuł. Daniel Radcliffe w pogoni za zerwaniem z Chłopcem z Blizną. Zwiastun ładny, Radcliffe zupełnie do Pottera niepodobny, premiera w 2012 roku. Jestem ciekawa, co z tego filmu wyjdzie.
"Kobieta w czerni", remake angielskiego filmu z 1989roku.



I wisienka na torcie, faworyt zestawienia, naprawdę nie mogę się doczekać.
Obsada - zaśliniłam się. Świetny zwiastun (jedyny nie za długi, co to za nowa nieudolność? "w trzy minuty opowiemy Wam film", po co?).
"Tinker, Tailor, Soldier, Spy", 25 listopada w Polsce, oficjalna premiera we wrześniu.
Ja chcę już! ...a może wcześniej przeczytam książkę? :)

sobota, 3 września 2011

W sobotnie popołudnie chcę wejść na dach.

Lubię poniektóre covery znanych (czasem mniej) i kochanych (czasem mniej) piosenek.
Mistrzami są The Baseballs.
Albo ta pani. Niektóre piosenki Room Eleven bardzo wpadają w ucho (ale tylko niektóre), jednak najlepiej udał im się ów zdecydowanie cudowny cover zdecydowanie irytującej w oryginale piosenki.

Ale na dzisiejsze popołudnie jest "Use Somebody" Laury Jensen.



A ja? Kaszlę, trochę żyję, ale w sumie dzisiaj trochę nie. Od rana panowie za oknem ustawiają rusztowanie... Chociaż miło jest wyjść na balkon zapalić, snuć małe plany nocnej drogi po rusztowaniu na dach, uprzejmie wykręcać się z proponowania herbatki. Tylko za jakie grzechy w sobotę o ósmej rano?

Piszę niejako na kolanie zaczątki wrażeń na temat książek, które ostatnio przeczytałam.
Jedna była rozkoszna i pełna uśmiechu, chociaż ktoś mógłby powiedzieć, że niewesoła.
Druga zdradziecko wciągająca, chociaż wtórna. Może miejscami przegadana, a w międzyczasie chciało się krzyknąć "o święta naiwności!"...
Jak się z tych zaczątków co wykluje, będzie radość.