piątek, 22 lipca 2011

Kręcąc się wkoło - obrazki robione w biegu.



Wróciłam z białego miasta świateł, w którym fruwające po ulicach papierki, papierosy i miejscami urocze, a miejscami ziejące tandetą kawiarnie, są nieodłącznym fragmentem panoramy. Nie byle jakiej panoramy, możliwej do obejrzenia z najsłynniejszej wieży świata.
Paryż, oczywiście.

Miasto równie piękne w całkowicie nienudny sposób w części starej, co brzydkie jak każde inne blokowisko w części nowej. Miasto, które mnie cieszy lepiej ubranymi ludźmi, bezstresowo palącymi na ulicach, cieszy zielenią, cieszy uczuciem niefrasobliwości. A z drugiej strony męczy swoją upartą francuskością.


Ale tak naprawdę Paryż znam bardzo słabo, dwie krótkie wizyty w przeciągu wielu lat, to nie jest dobra baza do "znania" miasta. Raczej do uzyskania pierwszego wrażenia.
Ponad siedem lat temu zakochałam się w mostach, w łuku triumfalnym i w sztucznie romantycznych kawiarenkach na skraju turystycznego deptaka.
W tym roku uznałam Pola Elizejskie za wybitnie irytujące, okolice katedry Notre Dame za bezosobowe, chociaż nadal bardzo malownicze, a serce oddałam osiemnastej dzielnicy Montmartre.


Górka, z której, na stopniach słynnej bazyliki Sacre-Coeur, nieźle oglądało się w dzikim tłumie fajerwerki z 14stego lipca. Młody chłopak zarabiający na gromadzących się tam codziennie turystach. Co z tego, że brzmi to tandetnie, kiedy śpiewał naprawdę dobrze.
Wszechobecne stragany z owocami, cmentarz z grobem Stendhala, który obeszliśmy dokładnie wkoło w poszukiwaniu wejścia. I ulice dalsze od hoteli, zatłoczone ludźmi o każdym kolorze skóry i wszystkim, co tylko.
Ta trochę mniej turystyczna Montmartre bardzo przypominała mi warszawską Pragę. Nic nie poradzę, tydzień w osiemnastej dzielnicy Paryża, a ja już w zapomnieniu oglądałam się za kościołem św. Floriana i ZOO.


Cóż więc teraz wywołuje uśmiech w związku z Paryżem?
Zadziwiający skład wszystkiego, który mijałam codziennie i pod koniec pobytu naprawdę miałam ochotę kupić dzbanek pełen plastikowych żołnierzyków albo bardzo zaśniedziałą papierośnicę.
Pan karmiący łabędzie z okna łódki.
Różnorodność kolorów, ubiorów, twarzy... Jakakolwiek różnorodność, o którą w Warszawie trochę trudno.
Plac Vendome - wszystkie filmy z Audrey Hepburn nabrały koloru.
Ogród Luksemburski, zabawnie przywodził mi na myśl Kasyno Monte Carlo, ale nie zmienia to faktu, że spędziłabym tam pół życia, wygrzewając się na słońcu niczym jaszczurka.
Pan z piekarni, który śmiał się z każdego mojego słowa.
Dziwna knajpa, której właściciele przywodzili na myśl rodzinę Soprano i traktowali mnie jak okaz dziwacznej ważki, kiedy niezmiennie prosiłam rano o herbatę.


Znane prawo zadziałało ponownie, jak bym się nie starała, prawdziwy odpoczynek znajduję tylko w oderwaniu od wszystkiego. Dopiero po niedawnym powrocie z tego miasta, w którym nic nie przypominało mi o codzienności, poczułam, że w końcu wróciłam do żywych z tej okropnie zamulającej krainy zmęczenia wypełnionej pulpą płytkich książek i powtórek seriali.

Chociaż wakacje to faktycznie sezon ogórkowy, w kinach nędza, książki filozoficzne jakoś same na kolana nie wskakują... Ale jest to dobry moment na rozmowy o tym, co Liritio lubi najbardziej, do czego wraca, a do czego nie. Na razie wróciłam do Paryża, szkoda, że tak bardzo turystycznie.











15 komentarze:

przyjemnostki pisze...

Byłam w Paryżu niecałe 10 dni kiedy miałam 13 lat i samo miasto bardzo mi się podobało, jednak Franuzi... a może to tylko Paryżanie wydali mi się nadęci i bardzo snobistyczni. Udają, że nie rozumieją po angielsku, a jak próbowałam dukać po francusku wyśmiewali wymowę. Dla trzynastoletniej dziewczynki to nie było miłe doświadczenie. Może ja po prostu na złych Francuzów trafiłam ;)

Zakochałam sie w Luwrze i w Montmartre - mogłabym tam chodzic i chłonąć tę atmosferę cały dzień ;) Naprawdę nie wiem, co Ci mogło tam przypomniec Pragę, ale może byłam za młoda, żeby to dojrzeć ;) Mieszkam na Pradze i czasami dobija mnie ta szarość, obdrapane budynki z dziurami po kulach, a czasami zachwycają magiczne zaułki i nieliczne piękne miejsca ;)

Zazdroszczę Ci tej wycieczki bardzo. Kiedyś chciałabym odwiedzić Paryż z chłopakiem, bo to podobno miasto zakochanych ;)

Trafiłam na Twojego bloga przez przypadek, a siedzę już drugą godzinę i czytam opinie o filmach (wiele o moich ulubionych) i książkach. Nie chcę sie przymilać, ani słodzić, ale naprawdę prowadzić jednego z najlepszych blogów z tej tematyki.

Pozdrawiam :)

Lilithin pisze...

Ale fajnie napisałaś! Byłam w Paryżu tydzień (mieszkałam na Montmatrze) i było cudownie :) Dzięki Tobie zobaczyłam ponownie znane miejsca. Mi Ogród Luksemburski kojarzył się z Hemingwayem.

liritio pisze...

Przyjemnostki, może na złych trafiłaś faktycznie :) ja raczej nie miałam wrażenia, żeby byli nieprzyjemni, chociaż może faktycznie wywyższają się trochę jako Francuzi, najfajniejszy naród pod słońcem... Ale co im pozostaje, skoro jak ze wszystkich, z nich również wszyscy inni robią sobie jaja :)

Że miasto zakochanych... Tak, trochę tak, z wycieczki wróciłam bogatsza o wiedzę, że bez całowania się na wieży Eiffel'a nie ma prawdziwego zwiedzania :)

A co do słodzenia, to wcale nie tak, zawsze miło jest zobaczyć takie słowa pod swoimi tekstami, dziękuję bardzo :)

liritio pisze...

Lilithin, dziękuję :)
Ogród Luksemburski powinien kojarzyć się z Hemingwayem, gdyby tylko nie kojarzył się z Monte Carlo ;)

Amicus pisze...

Z wielką przyjemnością przeczytałem Twoje paryskie impresje :)

(Dzięki nim Paryż na chwilę odżył w moich wspomnieniach. Spędziłem w nim - parę lat temu - dwa tygodnie i do dzisiaj odczuwam pewien niedosyt. Tym bardziej, że - niestety - "przegrał" on w konkurencji "moja ciekawość i głód Europy - zaspokajanie" z Rzymem, a nawet... hm... z Londynem. Coś więc w tej mojej wizycie w "mieście świateł" poszło nie tak. I dlatego chciałbym do Paryża wrócić - i bardziej się z nim zaprzyjaźnić - mając nadzieję, że pozwolą mi na to jego mieszkańcy ;) )

Koniec końców, wchodzi na to, że najbardziej tęsknię za... Luwrem i d'Orsey'em (bo na pewno nie za Polami Elizejskimi i łukami - ponoć tryumfalnymi ;) )

Pozdrawiam

Chihiro pisze...

Z wielką przyjemnością przeczytałam Twój tekst. Z sentymentem wspominam moje mieszkanie w Paryżu, wszelkie te mniej turystyczne zakątki (uwierzysz, że przez sześć miesięcy nie byłam ani razu na Polach Elizejskich? Nie ma żadnej potrzeby, żeby się tam zapuszczać). Bastille, zaułki Marais (to "moja" dzielnica, tam mieszkałam i zwiedziłam ją wzdłuż i wszerz, wchodząc często do wszystkich bram, jakie miałam po drodze), na Montmartre spędziłam wiele miłych chwil (tam mieszka nasz przyjaciel). Wspominam miło spacery na Goutte d'Or, herbatę z przypadkiem poznaną starszą Algierką, która ni z tego ni z owego zaprosiła mnie do domu w zamian za pomoc w niesieniu zakupów i opowiedziała trochę o swojej rodzinie... Paryż to dla mnie przede wszystkim cudowne spotkania z przyjaciółmi, mniej znane muzea i parki (nie trawię Luwru), jesienne spacery po cmentarzach, deszczowe popołudnia w kawiarniach, rozmowy do późnej nocy, czytanie w Jardin du Luxembourg, nocne przechadzki nad kanałem St Martin. Długo mogę tak ciągnąć.

Ale jedno mnie w Paryżu uwierało. Trzeba długo szukać, by znaleźć bezpretensjonalne miejsca, poznać bezpretensjonalnych ludzi i poczuć się jak u siebie. Luz, wygoda życia, swoboda to Londyn i tego mi strasznie brakowało. No i zwykłej uprzejmości, nie wymuszonej, ale szczerej, naturalnej. Oraz radości - w Paryżu większość osób ma skwaszone miny, kąciki ust opuszczone w dół, złość wymalowaną na twarzy, która tylko czeka na pretekst, by wybuchnąć. W Londynie, gdy chcę poprawić sobie humor, pouśmiechać się z ludźmi, wychodzę z domu. W Paryżu przeciwnie - mogę się pouśmiechać do lustra. Pięknie powiedział jeden ze współczesnych pisarzy (nazwisko wyleciało mi niestety z pamięci, ale to nie jest dobrze znana postać): "To go to Paris, the received wisdom has it, feeds the soul; to stay there rots it" - to zdecydowanie mój ulubiony cytat odnoszący się do Paryża, i taki, z którym zgadzam się w 100% :) Dlatego fajnie jest jeździć do Paryża, ale zostać tam? Nigdy w życiu.

liritio pisze...

Amicusie, konkurencja "moja ciekawość i głód Europy - zaspokajanie", jak to ładnie brzmi :)
Że Paryż przegrał z Rzymem, nic dziwnego, z Rzymem wszystko przegrywa ;)
Ale nie sądzę, żeby mieszkańcy francuskiej stolicy przeszkadzali Ci w zaprzyjaźnianiu się z miastem, na mnie zrobili w sumie dość pozytywne wrażenie (szczególnie w porównaniu do strasznych opowieści na ich temat, którymi byłam raczona przed wyjazdem). Może nie jest to najprzyjaźniejszy naród świata, ale nie jest źle :)

A w Muzeum d'Orsay nadal nie byłam... Trzeba będzie pojechać po raz trzeci.

liritio pisze...

Chihiro, półroczne omijanie Pól Elizejskich, to już pewien wyczyn :) Twoja wersja Paryża brzmi ciekawiej, niż latanie z wywieszonym językiem od Katedry do Luwru i od Luwru do Placu Republiki :) ale na poznawanie zaułków trzeba mieć czas, myśmy zaułki Paryża poznawali niejako przypadkiem, błądząc po mieście. Jedynie Montmartre zeszliśmy dokładniej, lepiej.

Zgodzę się, że nie jest to miasto, które wita z otwartymi ramionami, chociaż jak napisałam wyżej, Francuzi okazali się po latach znacznie przyjaźniejsi, niż zapamiętałam to z pierwszej wizyty i niż wynikałoby to z licznych opowieści. Ale mnie też męczyła pewna sztuczność wielu miejsc, wynikająca zapewne z nieprzerwanego najazdu turystów. I masz rację, nasza ulubiona knajpa na pewno nie miała francuskiego charakteru, czymkolwiek taki charakter miałby się objawiać, ale była miejscem przyjemnym, trochę włoskim, zabałaganionym, pełnym stałych klientów. I tylko jedno takie miejsce udało nam się znaleźć przez cały pobyt.

Chihiro pisze...

Wyczyn? Dla mnie to było łatwe, nigdy nie było mi do Pól Elizejskich po drodze, tam nie ma nic, czego nie mogłabym znaleźć gdzie indziej.
Na pewno na poznawania zaułków trzeba mieć czas, ale Paryż to raczej nie miasto na weekendowe wypady. Na weekend to można pojechać do Brukseli i obejść wszystko w dwa dni. Na Paryż i tydzień to za mało.
Ja nawet znalazłam dla siebie francuskie w klimacie miejsca, z dala od szlaków turystycznych, które były cudowne. Bardzo lubię Paryż, ale to miasto przytłacza swoją natrętną francuskością. Na tyle, że po ponad dwóch latach od wyprowadzki nie miałam nigdy ochoty, by tam ponownie pojechać, mimo że okazje są właściwie ciągle.

Dokąd wybierasz się w następną podróż?

liritio pisze...

Chihiro, natrętna francuskość jest, najwyraźniej jednak niektórzy ją kochają i w Paryżu zostają na zawsze - Ty nie zostałaś, ja również pewnie bym nie chciała.

Następna podróż to odwiedziny w Amsterdamie po raz pierwszy od mojej wyprowadzki, ale to w czasie bliżej nieokreślonym.
A poza tym w przyszłym roku wracam zapewne do Włoch i niech się dzieje co chce, ale ja mam zamiar znowu tam mieszkać. Poza tym całkiem nowych planów brak, niestety...

Ty, jak pamiętam, szykujesz się do przeprowadzki do Japonii, tak? Jestem bardzo ciekawa, co stamtąd napiszesz :)

Chihiro pisze...

O, na pewno wiele osób kocha francuskość, sporo jest choćby polskich blogerek w Paryżu, którym to odpowiada na stałe.

W Amsterdamie nigdy nie byłam, choć to o rzut beretem, ale jakoś nigdy nie było okazji. Trzeba to nadrobić.
Trzymam kciuki, by udało Ci się zrealizować plan przeprowadzki do Włoch! Bardzo mi się on podoba :)

Nie szykuję się do przenosin jakoś szczególnie, nie wiemy nawet dokładnie, kiedy one nastąpią (jednak zdecydowanie później niż myślałam, jakoś między styczniem a majem, ale dokładnych detali nie znamy jeszcze). Ja też jestem ciekawa, jak mi się będzie podobało życie tam, bo pobyt dwutygodniowy a mieszkanie tam to dwie różne sprawy.

liritio pisze...

Amsterdam to w sumie dobre miejsce do życia, chociaż nie chciałabym się tam przenosić na stałe, dwa lata wystarczyły, a gdyby nie C. zapewne wróciłabym szybciej. Ale na pewno obejrzeć miasto w jeden weekend warto, to ładne miejsce.

Plan przeprowadzki do Włoch na razie opiera się na moim "ale ja chcę...", chociaż mam kilka pomysłów, jak to mogłoby wyglądać :) ale ciągnie mnie tam bardzo, natomiast czas pokaże, czy na dłużej uda się tam przenieść.

Natomiast wiem na pewno, że przenosiny o tysiąc kilometrów to pestka, jeżeli porównam to do zmiany kontynentów. Byłabym odrobinę przerażona przed Japonią, ale Ty zapewne zachowujesz zimną krew, skoro już w Australii mieszkałaś, dalej się nie da :)

Chihiro pisze...

Mnie żadne przeprowadzki niestraszne, choć gdy Gucia pytali w pracy, czy miałby ochotę przenieść się do Moskwy albo Frankfurtu albo Dubaju oświadczyłam stanowczo, że za żadne skarby świata. Te trzy miasta nawet na pół roku nie wchodzą w grę.

Japonia mnie lekko stresuje, jak się nad tym zastanowię, mocną opcją był jeszcze Hongkong, ale odrzuciliśmy go ze względu na małą powierzchnię do oddychania, zanieczyszczone powietrze i kuchnię. Ale teraz myślę czasem, że może by jednak wybrać Singapur albo Indonezję...? Nadmiar opcji czasem nie jest wcale taki dobry. I masz rację, dalej niż Australia przenieść się nie da, chyba że do Nowej Zelandii, ale tam bym mieszkać zdecydowanie nie chciała.

Myślę, że uda Ci się przekuć "ale ja chcę..." w plan bardziej konstruktywny, zwłaszcza, że masz już pomysły na siebie tam :)

liritio pisze...

Nie jestem pewna czy ustrój w Singapurze zachęcałby mnie do przeprowadzki akurat tam. Ale Hongkong :) chociaż może też dałoby się tylko na chwilę, prawdopodobnie klaustrofobii można by tam dostać. Indonezja... Dla mnie to są krainy egzotyczne i tak odległe, przeprowadzka do Indonezji, magia :)

W Dubaju mój ojciec długo mieszkał, nie narzekał :) chociaż z jego opowieści widzę, że ja bym jednak nie wytrzymała. Ale każdy ma własne preferencje, oczywiste, np. moja przyjaciółka mieszka teraz od kilku miesięcy w Nowej Zelandii, co było jej odwiecznym marzeniem, i jakoś nie chce wracać. Tylko wieje jej tam strasznie.

Chihiro pisze...

Dla mnie w tej chwili Indonezja też brzmi egzotycznie :) Padma (z Miasta Książek) leci tam za parę dni, ciekawa jestem jej wrażeń. W HK też pewnie wytrzymałabym krótko, a co do ustroju w Singapurze - zgadzam się absolutnie.

Myślę, że Dubaj dla mężczyzn jest lepszy niż dla kobiet. Ja bym nie miała ochoty wpaść w towarzystwo czysto ekspackie, ani być otoczona konsumpcjonizmem bez dużego wyboru innych rozrywek. Kiepski dostęp do kultury, klimat i olbrzymia nierówność społeczna, obserwowana na co dzień chyba by mnie mogły przygnębiać. Ale jak słusznie zauważyłaś, każdy ma swoje preferencje. Jednemu dobrze jest w Bytomiu, innemu w Teheranie, jeszcze inny świetnie czuje się w Ułan Bator. Na szczęście świat jest wielki i różnorodny, jest w czym wybierać :)

Prześlij komentarz