Czymże byłyby Święta, bez chociaż jednego ataku paniki, bez chociaż jednego ataku furii, bez chociaż jednego westchnienia „nienawidzę Świąt”? Cóż, nie może też zabraknąć chociaż jednego filmu o świętach. Najlepiej takiego klasy zdecydowanie średniej. (czy „Kevin sam w domu” nadal uświetnia świąteczne poranki?)
Ja trochę się pospieszyłam i z okazji lekkiej choroby zaległam w łóżku z pierwszym lepszym filmem na wieczór. „The Family Stone”. (wiem, że powinnam używać polskiego tytułu, ale „Rodzinny dom wariatów” tak nie pasuje do tego filmu, że odmawiam, nie ma takiej opcji)
Gdyby nie kilka detali, byłaby to faktycznie świąteczna komedia obyczajowa. Na Święta zjeżdża się cała rodzina Stone’ów, rodzice i dzieci z przyległościami. No właśnie, Everett – najstarszy syn – przywozi do domu kobietę, z którą ma zamiar się ożenić (Sarah Jessica Parker). A ona niekoniecznie przypada Stone’om do gustu.
Pomijam fakt, że Sarah nie jest dobrą aktorką (jakkolwiek mam do niej sentyment za „Seks w wielkim mieście”). Pomijam fakt, że w ogóle obsada tego filmu jest dziwna, jakby nierówna. Naprawdę całkiem utalentowani ludzie (Diane Keaton, Luke Wilson – chociaż jego nie lubię, nie odmówię mu pewnego talentu, czy Rachel McAdams), a obok nich aktorzy zdecydowanie mniejszego formatu. Ale nic to.
Pomijam też fakt, że fabuła niestety do najoryginalniejszych i najbardziej pozbieranych nie należy, liczne luki, tematy zaczynane i zostawiane, niestety to wszystko wpływa ujemnie na odbiór filmu. Pomijam też fakt, że ja ogólnie rzecz biorąc nie lubię świątecznych produkcji, które propagują wartości rodzinne itd.
Dlaczego pomijam? Bo mimo wszystko ten film całkiem mi się podobał. Ale może dlatego, że dotyka problemu, który aktualnie bardzo mnie zaprząta – jak wejść do cudzej rodziny i nie dostać pomieszania zmysłów? Związki jakie są, każdy widzi, a fakt, że kochamy drugą osobę nigdy nie będzie gwarancją takiej samej miłości do jej matki, kuzynki i psa. Zwykle przy rodzinach zaczynają się schody, kłopoty i niepewności. Oraz ataki paniki w stylu „co ja najlepszego wyprawiam”… Ale dobrze, wystarczy o mnie, wróćmy do filmu ;)
Nowa dziewczyna Evertta nie umie trafić do jego rodziny, a kolejne komplikacje urastają jak grzyby po deszczu.
I chociaż wątek miłosny jest w „The Family Stone” absolutnie nieciekawy, bardzo podobały mi się wszelkie poboczne historyjki. Córka w ciąży, której mąż jest gdzieś, lecz nie wiadomo gdzie. Syn, który jeszcze się nie ustatkował (cholera, może gej?), drugi syn, głuchy gej, który chce adoptować ze swoim partnerem dziecko. Pierścionek rodowy, który nie powinien trafić w niepowołane ręce. Kolejna córka, która… itd., rodzina Stone’ów do najmniejszych nie należy. A w tym wszystkim Meredith, jak słoń w składzie porcelany – a nikt nie ma zamiaru jej czegokolwiek ułatwiać. I to jest nawet przyjemnie, obejrzenie problemów innej rodziny, które nie są ani większe, ani mniejsze od różnorakich urozmaiceń, jakie mamy we własnych.
Szkoda tylko, że w filmie skupiono się aż tak na miłosnych roszadach, tylko wspominając mimochodem o reszcie rodziny, która od wątku głównego była dużo ciekawsza. Jak również wejścia smoka w wykonaniu Meredith, która bardzo się stara zdobyć przychylność Stone’ów.
Przyjemnie, ale bez szaleństw. A kiedy reżyser zdecydował się na film obyczajowy, mógłby już sobie darować te kilka gagów, w których ktoś dostaje drzwiami od lodówki, a dwóch braci wywraca stół.
1 komentarze:
O, fajnie mieć jakiś świąteczny film w zapasie. Zwłaszcza, że ostatnio czytanie mi średnio idzie. Przerwałam na moment "Kto wygra miliard" Vikasa Swarupa na rzecz kontemplacji filmów z Josephem Gordonem-Levittem.
Prześlij komentarz