
Moje wielkie upodobanie do filmów stylizowanych na którykolwiek okres XX wieku do lat mniej więcej 60tych, jest jedną z przyczyn, dla których znoszę oglądanie poniektórych gorszych filmów, dla samej przyjemności patrzenia.
Jak np. "The Edge of Love", całkiem nudny i miejscami absurdalny film, a jednak wytrzymałam do końca. Chociaż przy "The Edge of Love" silnie utrzymała mnie również część obsady, Keira Knightley i Cillian Murphy, trudno się oderwać od tej dwójki.
Wracając do Wellesley College i roku 1953, "Uśmiech Mony Lisy" okazał się dobry tam, gdzie wcale się tego nie spodziewałam i raczej średni w podjęciu tematu przewodniego.
Zabrakło pomysłu innego, niż ten wykorzystany już w znacznie lepszych filmach motyw nauczyciela wskazującego uczniom światło. Zabrakło głębszego potraktowania tego wielokrotnie interpretowanego tematu i wnikliwszej kreacji psychologicznej bohaterów. Również raptowne pasmo zmian w ostatnich dziesięciu minutach filmu nie podnosi ogólnej oceny filmu.
Czyli co, pozostaje westchnąć, że przynajmniej dobrze się ogląda stylizację na lata 50te i uśmiechnąć pod adresem występu Tori Amos w jednej ze scen?

Zasłonę dymną tworzą szerokie uśmiechy Julii Roberts i stereotypowo poprowadzony scenariusz o pełnej nowatorskich pomysłów nauczycielce w zmurszałym od staroświeckich zasad środowisku. O jej wiernej uczennicy, która stoi przed wyborem, przepraszam, Wyborem. I rzecz jasna o antagonistce, która nie stoi przed wyborem, ale wybór stanie przed nią. Nuda.
Ale to tylko zasłona, za którą ukrywa się pokaźny tłumek drugoplanowych postaci i ich drugoplanowych historii.
Przede wszystkim rewelacyjna Marcia Gay Harden w roli opłakującej straconą miłość panny Abbey. Niezamężna i już niemłoda nauczycielka etykiety, wynajmująca pokoje w domku z tapetami w kwiatki, od pierwszej sceny poraziła mnie swoją osobą.

Nie ona jedna wymyśliła historię... Kiedy teraz to piszę, dociera do mnie, że prawie każdy trzyma się w "Uśmiechu Mony Lisy" swojej specjalnej historii, która czyni ich życia lepszymi. A prawdziwą przyjemnością jest stopniowe odkrywanie ich drugiej strony, kiedy maska spada.
Jaki jest sekret przystojnego nauczyciela włoskiego (Dominic West), a jaki kryje niepokorna Giselle (Maggie Gyllenhaal), jedna z sypiających z nim studentek? Jaka jest historia panny Armstrong, szkolnej pielęgniarki, a jaki epizod gościa z Kaliforni, który odwiedza Katherine (Julia Roberts)... Są to tajemnice mniejsze i większe, mniej lub bardziej przewidywalne, ale dodające słodko-gorzkiego smaczku dość topornej historyjce z pierwszego planu.

Również zakończenie "Uśmiechu Mony Lisy", nie będące typowym happy endem pełnym sztywnych uścisków, wskazuje, że twórcy filmu choć trochę zdawali sobie sprawę z faktu, że nieładnie byłoby pójść całkiem na łatwiznę. Do cudnie przeprowadzonych wątków drugoplanowych dołożyli więc niezłą końcówkę, Katherine Niezłomna pozostaje niezłomna a widzowi oszczędzono hollywoodzkich cmoknięć. Czyli warto. Jeden raz, ale warto, chociażby dla panny Abbey.
3 komentarze:
Mam w planach, bo czytałam dawno, dawno temu książkę (z której w sumie niewiele pamiętam) i absolutnie mi się spodobała (jedyne co pamiętam). No i chcę obejrzeć dla Maggie i Kristen w jednym filmie, a teraz jak mówisz, żebym wypatrywała Tori to już w ogóle jest "must seen" :D A i recenzja zachęcająca :) Pozdrawiam.
niedopisanie, w dodatku to wszystko zna się już z lepszych wersji tej historii... Ale i tak nie jest to zły film.
Malwina, nie wiedziałam, że film powstał na podstawie książki :) Skoro Tori daje wynik "must seen" to nic, tylko oglądać, chociaż jej scena jest króciutka.
Prześlij komentarz