poniedziałek, 17 grudnia 2012

Delikatniej, może dźwięczniej.

Cóż ja mogę, skoro poniedziałki rzadko bywają rześko - radosne (chyba że wiosną, ale do wiosny, wiadomo... daleeeko).

Sprawy odkładane na ostatnią chwilę lubią podkradać się leniwie w ten pierwszy dzień tygodnia.
Sprawy nagłe lubią objawiać się ze złośliwym rechotem.
Sprawy cięższe ciążą jakby mocniej, kawa stygnie nieco szybciej... Poniedziałki.

Ale! Znam sposób na delikatne udźwięcznienie każdego dnia, każdego poniedziałku.
Radujcie uszy.

If I Tell You I Love You, Melody Gardot.


środa, 12 grudnia 2012

"Druga prawda", reż. Barbet Schroeder.

Pisząc o tym filmie należałoby zauważyć małe rozdroże.

Z jednej strony dostajemy podstępną treść, niezły galimatias interpretacyjny dla widza, który od powściągliwego początku do otwartego końca nie dostaje znikąd pomocy. Tutaj można się zastanawiać nad wielostronną naturą człowieka, nad niemożliwą obiektywnością stron, nad znaczeniem prawdy.
Z drugiej wykonanie, powiedziałabym, nie do końca zadowalające. Ale o tym później.

Zaczyna się od sprawy kryminalnej: mąż skazany za podwójną próbę zabójstwa żony. Włos na głowie się jeży, kiedy Jeremy Irons niewzruszonym głosem stwierdza "nie zrobiłem tego". Piękny akcent, nieruchoma twarz... Oczywiście mu nie wierzymy, oczywiście, że jest winny. Oczywiście?
Każdy wie, że nic nie jest czarno białe, ale jednak faktyczna wersja wydarzeń jest niepodważalna, interpretować możemy jedynie pobudki. Schody zaczynają się gdy faktycznej wersji brak. "Druga prawda" jest filmem o tyle wciągającym, że chcemy wiedzieć, jak to było. Dlaczego, kto, kiedy... Czy rzeczywiście Klaus von Bulow próbował zamordować swoją żonę.

A potem jest o tyle jeszcze bardziej wciągającym filmem, że prawda chyba przestaje się aż tak liczyć. Jak więc jest, drążenie do gołych faktów czy dialog o pobudkach i moralności?
Pod względem akcji nie mam zastrzeżeń, byłam prawie zafascynowana dobitnym przekazem, że wszystko zależy od punktu widzenia.

Tutaj docieramy do drugiej strony, obsada.
Oscarowa rola Ironsa to największy atut i przekleństwo tego filmu, kiedy dorównuje mu jedynie partnerująca na pierwszym planie Glenn Close i jeszcze obsadzona w znacznie mniejszej roli Christine Baranski (znacie ją z "Mamma Mia!").

Niestety reszta zawodzi. Rudawy Ron Silver w roli adwokata, który musi stoczyć niemały pojedynek ze swoją niepewnością i konsekwencjami, nazwijmy je moralnymi, obrony człowieka, który został już skazany na trzydzieści pięć lat więzienia za zbrodnię mocno perfidną. Głosem moralności (i niemoralności) chyba miały być opinie jego małych pomocników, znaczy studentów i aplikantów z którymi pracuje nad sprawą. Jednak wszelkie dialogi na ten temat wychodziły obsadzie drugoplanowej beznadziejnie i sztywno, bardziej przypominając film instruktażowy bhp niż prawniczy dramat.

Jeszcze w scenach z Ironsem rozdźwięk nie był aż tak istotny, jego tło po prosu ginęło, przestawało mieć znaczenie, a sam Silver grając z Ironsem jakoś dawał radę. Ale w momencie, kiedy musiał udźwignąć całą scenę, kiedy Ironsa brakowało, wyłaziło na wierzch całe jego niedopasowanie do tej złożonej roli, z której zrobił postać zdecydowanie bliższą szkolnemu trenerowi koszykówki niż przebiegłemu prawnikowi.

Niemniej jednak, mimo sporego marnotrawstwa na drugim planie, który mógł składać się z ciekawych postaci, ale większości to się nie udało, film pozostaje wciągający, a duet Glenn Close i Jeremy'ego Ironsa grających schodkowy rozpad małżeństwa warto zobaczyć. Od miłości do tragedii, ale na zimno, nie na darmo to właśnie Irons gra rolę główną.

poniedziałek, 10 grudnia 2012

Guilty Pleasure #1: "Drive Angry", odmawiam 3D, reż. Patrick Lussier.

All hell breaks loose...
Zdecydowanie zachęcam do pełnego radosnych pokwikiwań seansu.

Milton (inny Milton, nie pisarz.... Tam "Raj utracony", tutaj sporo o Piekle, spryciarze...) zwiał z Piekła (kaszka z mleczkiem, każdy by mógł) żeby uratować swoją wnuczkę, która w czasie najbliższej pełni ma zostać ofiarowana Szatanowi, a wtedy Piekło przeniesie się do naszego świata. Taka winda w górę... Tak czy inaczej, po drodze do wnuczki Milton napotyka blond Piper, której samochód okazuje się przydatnym środkiem lokomocji. Ona akurat nie ma nic lepszego do roboty, więc mu towarzyszy i razem gonią Jonaha Kinga i jego uzbrojonych pachołków. Ale to jeszcze nie koniec, za Miltonem, który przede wszystkim jest uciekinierem z Piekła, podąża tajemniczy mężczyzna w garniturze, nazywający się Księgowym.
Certyfikat jakości wystawia Liritio.

Sami wiecie, Cool Guys Don't Look At Explosions!
"Drive Angry" dostarczyło mi mnóstwo radości, chociaż zapowiadało się koszmarnie, nawet mimo ukrytej broni w postaci Williama Fichtnera, którego Liritio kocha szczerze.
Ale jest taki próg absurdu, który "Drive Angry" przekracza nie raz, nie dwa, za którym całkiem poważnie nakręcony film staje się fantastyczną rozrywką, komedią sensacyjną roku i istnym cyrkiem na kółkach z fajerwerkami. I właśnie w "Drive Angry" (aka "Piekielna zemsta") jest ten cyrk, jest niemal wszystko.

Zaciśnięte szczęki przeżywającego Nicolasa Cage'a, w pakiecie również jego tlenione włoski (dlaczego? kiedy rozpoczęła się klątwa tlenionych włosów Cage'a?).
Tak naprawdę nie mam nic przeciwko Cage'owi, chociaż czasem zastanawiam się, co zjadło tego pana, który wybierał role w filmach sensacyjnych, owszem, zawsze, ale towarzyszyły im tytuły z innych bajek. Chociażby "Adaptacja", "Mandolina kapitana Corelli", "Miasto Aniołów"... Nic to, najwyraźniej woli stronę naprawdę przeciętnych sensacyjniaczków (chociaż czasem, może niezamierzenie wyjdzie coś pozytywnie szalonego, jak niniejszy tytuł) i słabych horrorów. Może tak po prostu lepiej się bawi.

A Milton z "Drive Angry" jest (to oczywiste) niewzruszony. Milczy i obserwuje, ale jednocześnie pozostaje człowiekiem czynu. Całuje znienacka różne kelnerki, a w łóżkowych wyczynach nie przeszkadza mu nagły atak kilkunastu siepaczy Tego Złego. Zawsze ma w zanadrzu ciętą ripostę i twardą pięść. Nie traci rezonu nawet po strzale w oko. W dodatku jest poniekąd nieśmiertelny, bo ten... Już raz umarł. Więc sami widzicie, bohater niczym feniks (z popiołów) powstaje raz po raz i gna go poczucie celu. Cel? Na ratunek małej księżniczce. Tak z grubsza.

Wszyscy jednak wiemy, że jakkolwiek niezniszczalny, jeden Cage cudów nie czyni. Obecna na trasie jest również blond laleczka z jajami, wierna (chociaż przypadkowa) towarzyszka. W tej roli prześliczna Amber Heard, znana Wam może z "Rum Diary". Dziewczyna jest naturalnie wdzięczna i całkiem urocza, co plakat skutecznie kamufluje. Stanowczo popieram jej kandydaturę na pierwszą seksbombę Hollywood w latach najbliższych.

Niby się wyśmiewam, ale przy blond koleżance zrobimy pauzę, ponieważ postać Piper pozytywnie mnie zaskoczyła. Widzicie, każda towarzyszka Niezniszczalnego Bohatera ma wystarczająco dużo charyzmy i siły woli, żeby zaszczytne miejsce owej Towarzyszki zyskać. Ale rzadko (nie przypominam sobie innego tytułu) nie ląduje prędzej czy później w roli damy w opresji, jak waleczna i twarda nie byłaby przez pierwszą połowę filmu.
Ale nie tym razem. Piper uratuje siebie, Miltona i cały świat, kopiąc, gryząc, krzycząc, strzelając, niekoniecznie jest niezniszczalna jak Milton, ale woli przetrwania ma za trzy i z tego się cieszyłam, temu przyklaskiwałam.

A jeszcze czarny charakter, gratka, rewelacja i sama radość. Jonah King, przede wszystkim zlizuje z siebie krew wrogów, plącze się po USA z ludzką kością (udową?) w roli laski, a poza tym wszystkim pragnie Piekła na ziemskim padole. Co zabawne, gra go wąsaty papcio ulubionej ukochanej wampirów, znaczy ojciec Belli ze "Zmierzchu". Prywatnie Billy Burke. Oczywiście wolimy go w roli Jonaha Kinga, złeeeego przywódcy sekty skrywającego pewien wstydliwy dla mężczyzny sekret.

I w "Drive Angry" nie brak humoru, częściej może tego niezamierzonego, ale scenariusz zawarł kilka zabawnych dialogów, głównie wypowiadanych przez Księgowego. Aczkolwiek warto zauważyć, że "Drive Angry", tak absurdalne na planie pierwszym, ma niegłupio zmontowany plan drugi, chociażby w odmalowaniu południowych stanów USA (Milton startuje w Oklahomie), jedynego miejsca, w którym sekta może poświęcać Szatanowi noworodki. Również w cudnych rolach Toma Atkinsa i Williama Fichtnera.
Atkins jako szeryf z Teksasu pojawia się niestety tylko dwa razy i całkowicie dominuje obie sceny, wywołując natychmiastowy uśmiech na mojej twarzy kiedy w ciągu kilku minut zagrał postać starszego, doświadczonego dowódcy nokautującą każdego innego funkcjonariusza policji obecnego w filmie.

Fichtner to inna historia, to moja mała miłość i uważam, że ten aktor byłby w stanie zagrać stojak na kapelusze tak, że ukradłby scenę i każdemu spadłyby kapcie. Niemniej, jako Księgowy wprowadza szczyptę innej klasy do filmu, który z klasą pożegnał się mniej więcej w siódmej minucie. Nie tylko dlatego, że jest uroczy. Postać Księgowego jest jakby z innego, nieco lepszego filmu, zaplątała się w to mordobicie Cage'a i stara się wyjść z tego wszystkiego z fasonem. Co oczywiście udaje się Fichtnerowi doskonale, nawet jeśli "Drive Angry" chałturą pachnie na kilometr. I czy może mi ktoś na marginesie wyjaśnić, dlaczego Fichtner wielkiej kariery nie zrobił? No dlaczego?

Chociaż bez Księgowego nie byłoby tak samo, "Drive Angry" to grindhouse'owa rozrywka z rodzaju tych zupełnie pustych, szalonych i zabawnych, tutaj nie wypada się czepiać szczegółów czy sensu. Lepiej radośnie obejrzeć i klaszcząc w łapki nucić "Highway to Hell" razem z Księgowym.

poniedziałek, 3 grudnia 2012

"Kobiety", Zofia Nałkowska.

Zaczęło się niewinnie, małym antykwariatem na rogu budek w Hali Mirowskiej. Przyznam się Wam do pewnej słabości, a może objawu snobizmu... Nie do końca, nie wiem sama. Kiedy widzę książki w kartonowych pudłach wystawione koło targu, w cenach rzędu kilku złotych... Tak, wtedy zaczynam wierzyć w upadek kultury, koniec świata według Majów i wszystkie kataklizmy pochodne. Czy dlatego, że za trzy złote wydanie Czytelnika z lat sześćdziesiątych leży niedaleko białego sera?
 Nie, nic przeciwko białemu serowi nie mam. Raczej dlatego, że Nałkowska w znamienitym towarzystwie zielników, senników, Gałczyńskiego, Stendhala i tego mniej znanego Tołstoja dogorywa koło sera, a w księgarniach triumfy święci światowy bestseller "50 twarzy Greya" w dziesięciokrotnie większej cenie. Kurtyna, dziękuję, można zwątpić.

Rzecz druga, kiedy widzę książki w cenie kilku złotych, z trudem powstrzymuję się od kupienia wszystkich. WSZYSTKIE chcą być moje, instrukcja obsługi tokarki również. Ciężko się oprzeć, batalie w myślach staczam i ograniczam się do pojedynczych zakupów, bo choć chciałabym wszystkich, to po co, na co, skoro biblioteki istnieją, skoro i tak nie przeczytam, skoro...
Tym razem "moje" okazały się "Kobiety" Nałkowskiej, raczej od niechcenia niż z wielkiej miłości. Uczucie przyszło chwilę później.

Zabawnie się stało, że zupełnie nieoczekiwanie zafrapowała mnie autorka dotychczas znana mi (i podejrzewam większości ogółu) jedynie z "Granicy" czy "Medalionów", lektur którejś klasy liceum. Lubię takie niespodzianki, ów przyjemny stan nowego zainteresowania.
I równie zabawnie się stało, że złapałam się Nałkowskiej na jej pierwszą książkę, a właściwie zbiór trzech nowel, niby ściśle powiązanych ze sobą, ale tak naprawdę... Hm, dyskutowałabym. Można uznać, że "Kobiety" to trzyczęściowa opowieść, a kolejne jej części diametralnie różnią się treścią i nastrojem, mimo faktu, że są historią tej samej osoby w tym samym ciągle towarzystwie. Tylko lata lecą.

Część pierwsza, "Lodowe pola" jest raczej wprawką, wstępem i treścią skromną.
Ot, panna pod drzewem i zakochany młody człowiek. Jeszcze Marta, przyjaciółka piękna, bliska, depresyjna. I myśli o zostawionej chwilowo Warszawie, o profesorze Obojańskim i jeszcze o jakimś umyśle chłodnym, który tam się po mieszkaniu profesorskim plątał. Takie niby nic, a w rzeczywistości zarys charakteru pełen współcześnie chyba niepopularnych, rozbudowanych, bardzo poetyckich metafor. I te metafory okropnie nieładnie mnie początkowo śmieszyły, nieco irytowały, niby że usiadła niewiasta pod drzewem i opowiadanko machnęła jak ta lala, jakieś pola lodowe, jakieś ciemności tajemnicze, ani chybi delirium pensjonarki. Do końca "Kobiet" tak metaforycznie gęsto bywa, ale jeszcze w "Lodowych polach" przestałam się głupio śmiać, tknęło mnie, że może taki styl, taka specyfika epoki, może autorki, dlaczego nie skoro sens jest.

Po "Lodowych polach" następuje "W czerwonym ogrodzie" z moimi ulubionymi fragmentami. Powrót dziewczęcia spod drzewa do Warszawy i posunięcie w czasie. Teraz ujmę to ryzykownie, gdyby "Seks w wielkim mieście" pisano na początku XX wieku, wyglądałby może mniej więcej jak "W czerwonym ogrodzie". Salonowe rozmowy o miłości, o kobietach, mężczyznach, małżeństwie (i jego braku), a w tle związki, uczucia, dramaty raczej małe, mieszczące się w ścianach mieszkań. Tyle że Nałkowska pisze świetnie, mam tu na myśli warsztat, a Candace Bushnell jednak gorzej. I naprawdę nigdy bym nie wpadła na to, że w jednym zdaniu zestawię Nałkowską z Bushnell. Tyle że ja "Seks w wielkim mieście" lubię szczerze, książkę oddzielnie całkiem od serialu, kiedyś może napiszę dlaczego. Natomiast wiem, że nastawienie do "Seksu w wielkim mieście" Bushnell jest raczej negatywne, więc zaznaczam, że w moim małym rozumku zrodziło się do amerykańskiej pisarki porównanie bardzo odległe i związane jedynie z wrażeniem.
"Pieśń miłości" to finał o tytule nieco przewrotnym, ale najwięcej w nim akcji, najwięcej życia bohaterki, jakichś rzeczywistych działań i konsekwencji. Najpiękniej wyszło ostatnie zdanie, piękny pomysł, za to jedno zdanie już bym Nałkowską pokochała. 

W znanej powszechnie "Granicy" jest dużo psychologii, ale jest jej dużo również w tym debiucie Nałkowskiej, którego główna bohaterka (Janka) jest istotą zdecydowanie przeintelektualizowaną, nastawioną do świata analitycznie i jakby obojętnie. Owa Janka jest częścią towarzystwa, trochę jednak odrębną, wyemancypowaną, sama na siebie zarabia. Nałkowska urodzona jeszcze w XIX wieku napisała po prostu o swojej codzienności i ciekawie czyta się te rozważania o zmianach w postrzeganiu kobiet, o emancypacji, o jakiejś mitycznej kobiecie przyszłości, która wydaje się przerażającą formą zbliżoną do kobiety idealnej a la PRL, o mężczyznach, którzy będą musieli się zadowolić jedynie wspomnieniem kobiecości.

A jak Nałkowska pisze! Poza Smoleńskim, którego macie z boku i którego teksty czytam powoli, zwykle po jednym, czytam również "Milczący zamek" australijskiej pisarki, Kate Morton. Bolesne jest odejście od dopracowanego, chłodnego stylu Nałkowskiej, w którym poetyckie metafory są, ale pustych, banalnych zdanek zapełniających linijki absolutnie brak.
Czyli Nałkowska pisze cudownie, elegancko i zwięźle, tarzać się w jej pisaniu można. I tarzać się będę, "Książę", czyli książka druga już na mnie w bibliotece czeka, a o Nałkowskiej jeszcze będzie, nie ma wyjścia.

wtorek, 27 listopada 2012

"Skyfall", reż. Sam Mendes.

Wizualnie było pięknie, wręcz najpiękniej, temu nikt nie zaprzeczy. Filmem chciałam się zachwycić, co nie do końca się udało... Chociaż "Skyfall" to rzeczywiście powrót w świetnym stylu do nowych, craigowskich odsłon agenta 007 (Craigowi w tej roli niezmiennie kibicuję), których oszałamiająco dobrym początkiem było "Casino Royale", a potem nastąpił ten niefortunny jęk pod tytułem "Quantum of Solace". Czyli jest powrót do formy, brawa dla twórców, ulga dla fanów, a "Skyfall" jest pierwszorzędną rozrywką i naprawdę porządnym, dopieszczonym filmem. To już nie jest franczyza, już nie kolejny odcinek serii, ale pełnowymiarowe, przepięknie i jednocześnie bardzo solidnie nakręcone kino akcji, które mogłoby funkcjonować jako zupełnie odrębny film.

Bond, James Bond jest drugą stroną medalu, dalszy ciąg przygód jedynego wiecznie sprawnego agenta Jej Królewskiej Mości Liritio zawsze chętnie ogląda i ma do niego niewątpliwą słabość. Po zdecydowanie słabym "Śmierć nadejdzie jutro", ostra zmiana frontu okazała się wielkim sukcesem i "Casino Royale" jest w pełni zasłużenie wychwalanym wszem i wobec odcinkiem serii. A przy wszystkich uwielbianych przez Liritio zaletach pomysłu powolnego rozwoju Craiga w roli agenta, który na naszych oczach pokonywał drogę od ledwo co ociosanego twardziela z sercem, do zimnego i przebiegłego 007 znanego nam od pięćdziesięciu lat, mam swoje ogromne "ale".


Przejdźmy więc do mojego jedynego zgrzytu ze "Skyfall" i miejmy to już za sobą.
W "Casino Royale" Vesper miała rolę monstre, po raz pierwszy w serii o Bondzie jakaś piękna dama była naprawdę ważna, bez niej nie byłoby tak samo. Chyba tylko filmy z Daltonem zbliżały się do podobnego ujęcia roli żeńskiej. "Quantum of Solace" stanowiło ładne kontinuum jeśli rozważamy podejście do pań, jakkolwiek film nie byłby kiepski, rola Kurylenko miała znaczenie i co piękniejsze, Bond nie wylądował z nią w łóżku, na Niebiosa, jakże to!? Do tego pamiętne zdanie M, "żadnej nie przepuścisz..." (czy jakoś tak) nad ciałem zamordowanej panny Fields.

Dlaczego więc, po tak cudownie odświeżonym wejściu w wiek XXI z mocniejszym akcentem damskim, cofnięto się w rozwoju? Niech nie zwiedzie Was wprowadzenie Naomie Harris w roli Moneypenny (potwornie nie lubię tej aktorki i potwornie nie podoba mi się w tej roli), ona również nie ma znaczenia. A przepiękna Berenice Marlohe dostała rolę-żart, którą można było zupełnie wyciąć i cóż by to zmieniło. Po cóż w filmie tak piękna kobieta na żywo, postawcie w jej miejsce tekturową podobiznę, wyjdzie na to samo a o ile taniej.

Czy Liritio okazuje się teraz wojującą feministką? Nie sądzę, po prostu zawiedziona nadzieja na wyciągnięcie girl power z szafy gryzie mnie w duszyczce. I nie mam złudzeń, Bond w "Skyfall" to zamknięcie pętli, koniec i początek w jednym filmie. Nie jest to zadzierzgnięcie historii, w którym potrzeba było charakteru Vesper, "Skyfall" jest powrotem do kanonu, a James Bond to martini, pościgi i piękne kobiety. Ale aż takie zdominowanie jakkolwiek liczących się pierwiastków żeńskich, najwyraźniej nieprzydatnych...
Oddzielnie traktuję rolę M, która niezmiennie jest w życiu Bonda istotna, a "Skyfall" to w dużej mierze relacja M i Bonda. A nawet tę surową, potężną M sprowadzono do roli damy w opresji. Nieładnie panowie.


Dla zachowania potrzebnej równowagi, wspaniali mężczyźni w "Skyfall" nie zawodzą, zamysł fabularny został potraktowany poważnie, a obsada nie pozostawiła wiele do życzenia. Zaczynając od Fiennesa, który jest w stanie ucieszyć mnie we wszystkim, szczególnie kiedy pozbawiają go nosa. W "Skyfall" ma i nos, i pewną rolę do odegrania, jest bardzo smacznym dodatkiem, wisienką na torcie.
Ben Whishaw w roli Q - strzał w dziesiątkę i kontynuacja odmładzania serii. Aktor ostatnio pojawia się na ekranach coraz częściej, tylko mu kibicować.

Ale Javier Bardem... Tutaj nie mam słów, byłam zachwycona pomysłem, poprowadzeniem postaci, szaleństwem i rozmachem, a ostatnia scena Bardema to po prostu wspaniały pokaz tego, jak napisać dobry scenariusz i jak brawurowo można przenieść postać z papierowego dialogu na ekran. Czytałam opinie, że Bardem przeszarżował, nie zgadzam się, był wdzięczny, szurnięty i zły, bez patyczkowania się, do cna zły.
Przy okazji, doskonałym zabiegiem okazało się pozbawienie go południowego uroku, ciemnych włosów, zarostu, ograbienie tego pana z codziennej atrakcyjności i władowanie w charakteryzację bezguścia i upadku.


Chociaż w moich oczach to Mads Mikkelsen na zawsze pozostanie tym bezczelnie atrakcyjnym aktorem, który w filmach potrafi pokazać się z iście odrzucającej strony ("Casino Royale" to najlepszy przykład), Javier Bardem poraził mnie w roli Silvy równie mocno, co swego czasu u braci Coen, z pamiętnym garnkiem na głowie. "Skyfall" warto obejrzeć chociażby dla jego roli, Silva to bez wątpienia jeden z ciekawszych i zręczniej zmajstrowanych "złych" w całej serii 007, a jego sceny z Craigiem wydają się samograjami, co najlepiej dowodzi umiejętności i doskonałej dynamiki dwóch panów.

O Danielu Craigu w roli Bonda mogłabym długo i niekoniecznie na temat. Pozostanę więc przy zwięzłym uściśleniu, że nie uważam Craiga za "najlepszego" Bonda, mnie każdy z odtwórców roli na swój sposób pasował i w każdym widzę wady. Ale na pewno Craig daje odważne, pozbierane przedstawienie w nieco innym ujęciu bohatera, którego garnitur kiedyś nawet się nie gniótł, a obecnie Bond krwawi, załamuje się, traci kontrolę i potrzebuje czasu na odzyskanie sił. Taki agent 007 może wzbudzać we mnie emocje, tylko niebędący nakręconą lalką charakter przestaje być jedynie rozrywką, zlepkiem odpowiednich cech i atrybutów, i wreszcie pozwala na przejęcie się jego losem.


"Skyfall" okazał się więc bardzo dobrym filmem, o którego smaczkach i urokach można by jeszcze sporo napisać (buldog z flagą jest mistrzowski, jeśli wiecie o czym mówię). Kolejna mocna strona filmu to realizm (względny, ale jednak) i współczesne podejście do tematu terroryzmu. Mam niejasne wrażenie, że poza nadzwyczajnie udaną kontynuacją serii, ten najnowszy film o agencie 007 jest również niezbyt subtelnie przemyconym peanem na cześć Imperium, nad którym swego czasu słońce nie zachodziło. Ale to nie przeszkadza, raczej powoduje uśmiech. Nie na darmo przecież w "Goldeneye", również jednej z lepszych odsłon serii, padają te słodkie słowa: "Za Anglię, James".

Na sam koniec jeszcze małe powtórzenie, wizualnie jest najpiękniej. Sceny w szanghajskim wieżowcu, tak cudowne! A ujęć Szkocji nie powstydziłby się "Władca Pierścieni". Nie ulega więc kwestii, że "Skyfall" trafia na jakiejś abstrakcyjne bondowe podium. Czyli bijemy brawo.


PS. Ponieważ Bonda szczerze lubię, rodzi się we mnie nieco paskudne wrażenie, że podążę za obecnym trendem i wpisami o serii 007 zaleję Was w stopniu może umiarkowanym, ale zapewne rozwlekłym. Będziecie musieli mi wybaczyć.

czwartek, 8 listopada 2012

Przerywnik.

Jesienne depresje to nie, chociaż zimno przygnębia, oddalenie wiosny przygnębia.
YouTube mnie ostatnio poinformował, że chcę posłuchać pana o imieniu Royal Wood. I nawet miał rację.
Ładny głos, powolna melodia, pianino... Brzmi delikatnie.
Kanadyjczyk, a umie śpiewać, zadziwiające.
To żart. Oczywiście.

Royal Wood, Tonight I Will Be Your Guide.


Dni krótsze, noce dłuższe, powinnam być zachwycona, taka sowna istota jak ja.
Ale jednak nie, jakoś nie.

wtorek, 6 listopada 2012

"Nie mów noc", Amos Oz

"Raz uniosła gwałtownie głowę znad zeszytów i powiedziała w skupieniu, bez uśmiechu: Lubisz osądzać innych. Mnie jeszcze nie osądzaj."
Amos Oz, "Nie mów noc", Wyd. Czytelnik, Warszawa, 2009r., str.150.


Od tej 150 strony, od "mnie jeszcze nie osądzaj" się zaczęło, właściwie powróciło, powracało, krążyło. Była adnotacja gdzieś w tyle zaganianej głowy, że chciałabym to zapamiętać, to konkretne zdanie, sens, wymowę, tę scenę, atmosferę, całą tę historię. Wróciłam więc do "Nie mów noc", do zapylonego Tel Kedar wybudowanego na samym końcu drogi, na skraju pustyni. Wróciłam, starając się uważniej czytać pełne szczegółów zdania, może więcej wchłonąć, może więcej zrozumieć.

Amos Oz potrafi rzeczywistość słowami zakląć w nasycony, kompletny obraz, w który prawie da się wejść, poczuć. Przywoła kurz, ciszę przerywaną odgłosami usypiającego miasta, sztuczne, brzydkie światło w przejeżdżającym tramwaju, szpakowatego Teo na balkonie, kiedy spędza bezsenne noce wpatrzony w ciemną pustynię.
Ile "Nie mów noc" ma warstw, ile delikatnych zarysów, ile emocji w tak krótkiej opowieści! To już jest inna klasa, inne pisanie, przy którym można się na długo zatrzymać, ładnie ukłonić i milczeć.

Powolna siatka powiązań i emocji oplata prosto zdefiniowany katalizator zmian: Immanuel Orvieto, uczeń miejscowej szkoły, umiera po przedawkowaniu narkotyków, a jego ojciec, afrykański handlarz bronią, postanawia uczcić pamięć syna fundując w Tel Kedar ośrodek odwykowy dla młodych narkomanów. A Noa ma być główną wykonawczynią projektu.

Noa i Teo nie są parą młodych ludzi. On, sześćdziesięciolatek, już spokojny, pogodzony z tym, że jakiś człowiek przed laty zatrzymał jego ideę, zabrał realizację długo pielęgnowanych marzeń, pogodzony z uśpieniem i z bezsennością. Noa jest młodsza, może stąd ten nagły zryw, upór w dążeniu do celu, który ma małe szanse powodzenia. A może to po prostu kwestia dwóch różnych charakterów.
"Nie jesteś na moim miejscu, Teo, powiedziałam.
Teo powiedział: Tak. Nie.
Tak i nie?
Chciałem powiedzieć: tak, Noa, nie jestem na twoim miejscu.
Pewna dziewczyna, dzieciak jeszcze, powiedziała mi dzisiaj, że nikt nie może nic wiedzieć o innym człowieku.
Wiedzieć. Tylko co znaczy wiedzieć.
Woda się zagotowała. Napijmy się jeszcze herbaty. Wiedzieć to wyjść poza siebie. Przynajmniej spróbować. Czasami.
Pamiętasz, kiedyś, w Caracas, powiedziałaś mi coś takiego, para nauczycieli, ciągle się pouczamy wzajemnie i jeszcze powiedziałaś: niełatwo, ale nie nudno. Tak powiedziałaś, Noa. Jednak są takie chwile, kiedy jestem na twoim miejscu i chcę, żebyś była na moim."
Amos Oz, "Nie mów noc", Wyd. Czytelnik, Warszawa, 2009r., str.198.
A samo Tel Kedar, względnie młode miasto, bez historii, bez pomieszanych stylów architektonicznych, bez dziur po kulach. Małe, ale rozwijające się, chyba robi wrażenie, chyba można je polubić, chociaż wcześniej można uschnąć z nudów.
Albo można wiele dostrzec, najpierw ślepego Lupę, który karmi gołębie na ławce i ciągle przypadkowo potrąca i przeprasza swojego psa.
Budowanie Tel Kedar to może budowanie Izraela, w książkach Oza nierozerwalnie czyta się o bohaterach i o charakterystycznym klimacie sztucznego państwa na pustyni, którego granice bez przerwy trzeba wydzierać i chronić.

Wreszcie cała przeszłość, jak to u Oza, przeszłości jest sporo. Wspomnienia Teo i Noi, pomieszane, napisane na zmianę, jak to inaczej jest, kiedy jedno i drugie opowie jak było, zderzą się bolączki obojga.
"Był z nami beduiński tropiciel, zgorzkniały i małomówny, niemłody, chodził w strzępach munduru brytyjskiej straży granicznej i umiał odczytać ślady nawet na skalnym podłożu(...) Nigdy nie dawaliśmy mu broni, może dlatego, że zawsze czuwał, gdy inni spali. Kiedy wszyscy byliśmy na nogach i z dreszczykiem emocji zajeżdżaliśmy dżipy w pościgach, hałasowaliśmy wśród ścian wadi, ściągaliśmy na siebie burzę przeciągłych grzmiących ech, odbijających wśród skał przeszywające serie z karabinu maszynowego, właśnie wtedy zwykle się wyłączał i drzemał na siedząco z półprzymkniętymi oczami na tylnej platformie brudnego dżipa, wcisnąwszy podbródek między kolana i czekał, aż powróci cisza i świat okryje zasłona szarego pyłu. Gdy zapadała cisza budził się bez najmniejszego szmeru i boso, ze zgiętym karkiem, nachylony tak nisko, jakby chciał zlizać kurz z ziemi, wymykał się i oddalał od nas, żeby samotnie obwąchać wylot jaskini albo dół, których my nigdy byśmy nie zauważyli, choćbyśmy przeszli tuż obok. Na imię miał Aatef, ale za plecami nazywaliśmy go Laila, czyli noc, bo w nocy widział tak jasno, jakby był dzieckiem ciemności. Uważaliśmy jednak, żeby przy nim nie wymawiać nigdy tego przydomka, bo pamiętaliśmy, że po arabsku jest to imię kobiece."
Amos Oz, "Nie mów noc", Wyd. Czytelnik, Warszawa, 2009r., str.159-160.
Amos Oz pisze jednocześnie pięknie i rzeczowo, rzadkość. A "Nie mów noc" jest książką bardzo plastyczną. Pył z kamieniołomów, suchy, tępy piach i równe na krzyż ulice, Tel Kedar zagnieździło się we mnie na dobre.

czwartek, 25 października 2012

Jesienne oczekiwania w rozkwicie.

Jeszcze raz powrócę do zwiastunów, w końcu jesień to spadające liście, mgły i chłody, i obietnice filmów, które mają zamiar być dobrymi.
Kolejność raczej przypadkowa. Chociaż numer jeden oczekiwań jest rzeczywiście pierwszy.

Stoker.
Reżyseria: Chan-wook Park, premiera: 28.02.2013. Polska? Nie wiem.
To będzie coś. Musi być. Odpowiedni reżyser i Matthew Goode sparowany z Mią Wasikowską w przyprawiającym o ciarki duecie. Czekam zdecydowanie.
Jeszcze jedno, to jest w końcu dobry zwiastun, oddaje klimat, nie opowiada całej historii. A początkowa kwestia Nicole Kidman, oh lala...



Gambit.
Reżyseria: Michael Hoffman, premiera: 21.11.2012. Polska? Hmmm, zapewne nadejdzie.



Mam wrażenie, że to nie będzie aż tak zręcznie cudowny film jak by się chciało. Ale Colin Firth, Alan Rickman i Cameron Diaz w ciekawszej niż zwykle roli... I Stanley Tucci (oczywiście drugi plan, oczywiście będzie genialny). "Gambit" obejrzy się dla samej obsady, już mniejsza o treść, oni każdy scenariusz zamienią w coś wartego czasu.

A Late Quartet.
Reżyseria: Yaron Zilberman, premiera: 23.11.2012 w USA? Chyba tak. O polskiej nie wspomnę. Poza tym film był prezentowany na tegorocznym festiwalu w Toronto.



Obsada obiecująca, chociaż zapowiada się raczej dramat o ambicji niż rzeczywista opowieść o życiu zawodowych muzyków. Ale i tak, filmów innych niż historyczne o muzykach klasycznych nie ma i taki temat mnie cieszy, a zapowiadane wykonanie przyciąga.

Lay the Favorite.
Reżyseria: Stephen Frears. (yaaay!! Liritio wykazuje entuzjazm), premiera: 07.12.2012/polska chyba w styczniu.



Powtórzę: Frears zrobił nowy film, radość w narodzie.
Frears jest reżyserem, którego każdy film bym obejrzała.
"Tamara i mężczyźni" była moim zdaniem mocno niedoceniona, chyba zostało przeoczone, że to nie miała być romantyczna historia.
I Catherine Zeta-Jones, na nią zawsze mogę patrzeć.

Argo.

Reżyseria: Ben Affleck, premiera: 30.11.2012.



Nie można zaprzeczyć, że będąc przeciętnym aktorem, Affleck jest naprawdę dobrym reżyserem. I "Argo" będzie dobrym filmem.

A teraz, ze łzami w oczach bez mała, Liritio przyzna się na co w ogóle nie czeka:
Lone Ranger.
Reżyseria: Gore Verbinski, premiera, ho ho i jeszcze, 03.07.2013.



Nowy film Johnny'ego Deppa, którego praca z Verbinskim wywindowała na sam szczyt "Piratami z Karaibów". A "Lone Ranger" ma w pierwszym i drugim planie obsadę, przez którą powinny spadać nam skarpetki.
I co? Już w to nie wierzę. Nadszedł czas, żeby Depp pokazał się bez makijażu na twarzy w skromniejszym temacie i przypomniał mi, że on potrafi sam cały film unieść, naprawić, zdominować i dostać za to niechętną nominację do Oscara.
Inaczej odmawiam, nie oglądam, tupię nogą i wychodzę.

sobota, 6 października 2012

"Życie Pi", Yann Martel

Liritio cierpi na przypadłość wredną, syndrom odkładania dobrego. Na później, na nigdy...
W niewiedzy, to przede wszystkim, odkładając nie wiem, że odkładam dobre, dla mnie najlepsze. I tak sobie odkładam na niewiadomą przyszłość, a potem się smucę, że tyle czasu to "najlepsze" omijałam, poznając zamiast tego jakieś inne i chyba gorsze.
I nie tylko o książki się to "odkładanie" obija, ale spóźnione życiowe różne decyzje to nie temat na tutaj.

"Życie Pi" Yanna Martela wydane było w 2001 roku, po polsku (chyba) dwa lata później. I tę nagrodę Bookera pamiętam, i Martela na półkach bibliotecznych pamiętam, i wieloletnie mijanie się również. I odkładanie... Sześć lat zajęło mi przeczytanie "Życia Pi", w końcu się udało, już jakiś czas temu. Potem jeszcze raz i jeszcze raz. Liritio czyta książki wielokrotnie, nie wszystkie oczywiście, tylko te liritiowe.

Strona 11sta, "od autora", pewien starszy pan mówi: "Znam pewną historię, która sprawi, że uwierzy pan w Boga". Uff, zdanie pułapka, nie wyobrażam sobie historii, która sprawia, że uwierzy się w Boga. "Życie Pi" również tą historią nie jest, "Życie Pi" jest fikcją... Chociaż może coś podobnego kiedyś było prawdą, może by mogło?

Włos mi się na głowie zjeżył, kiedy zobaczyłam zwiastun ekranizacji. Nie! "Życia Pi" się nie zekranizuje, myśli się nie ekranizuje, jedynie wydarzenia. A w "Życiu Pi" wydarzenia są cenne, ale to co w głowie cenniejsze. Ang Lee może nakręcił dobry film, ale to nie będzie "Życie Pi".
I dylemat nierozwiązywalny, czy spopularyzować to, co najlepsze... To lepiej czy gorzej?
Skłonię się do wersji, że jednak lepiej. Film to dla książki reklama rewelacyjna, film za duże pieniądze, w tym przeklętym 3D to reklama największa, a literki nie znikają od masowego czytania. Magia też nie zniknie, najwyżej odrobinę się ta magia publicznie wyświechta.
Ale taka prywatna, moja, zostanie bezpieczna, więc jednak film to reklama dobra. Tylko w przypadku "Życia Pi", zupełnie nieprawdziwa, tego się nie zekranizuje...

Teraz wypada zacząć od stwierdzenia, że książka, której pierwsze strony dotyczą dość szczegółowej specyfiki leniwców, nie może być książką złą. Druga połowa strony 19stej: "Leniwiec to zwierzę szalenie intrygujące. Jego jedynym autentycznym nawykiem jest bierność."
Na pewno bierność nie jest nawykiem bohatera historii, Pi Patela. Wychowywany w towarzystwie zwierząt (ojciec był dyrektorem ZOO), nazwany na część najwspanialszego (według przyjaciela rodziców) paryskiego basenu, Piscine Molitor Patel.

W pewnym momencie "Życia Pi", Pi Patel znajduje się na Oceanie Spokojnym w szalupie ratunkowej, w nie lada zróżnicowanym towarzystwie zebry, hieny, samicy orangutana, tygrysa bengalskiego i jednego szczura. Chociaż większą część tej raczej niefortunnej podróży przebywa już tylko z tygrysem, tłoczne początki Pi w szalupie też zasługują na wzmiankę.
"To, jak mogłem przez dwie i pół doby nie zauważyć ważącego czterysta pięćdziesiąt funtów tygrysa bengalskiego w długiej na dwadzieścia sześć stóp szalupie, pozostawało zagadką, której rozwiązanie odkładałem również na później, kiedy będę miał więcej sił. Ów swoisty cud z pewnością czynił z Richarda Parkera [tygrysa] relatywnie największego gapowicza w historii podróży morskich."
Yann Martel, "Życie Pi", Wyd. Znak, Kraków 2004r.,str.154.
"Życie Pi" zawiera w sobie tak wiele, tak pięknie, że można się zachłysnąć. Z jednej strony zwyczaje zwierząt, z drugiej religia, a właściwie religie trzy. Pantera, która uciekła z ZOO i te leniwce z początku. A na koniec surykatki w gromadzie. Ogrom Oceanu i tygrys, i łowienie żółwi, i tratwa z wioseł, i raz nawet wieloryby. I wszystko, co siedzi w głowie Pi, samotnego chłopca w szalupie. Z tygrysem. Jakbyście kiedyś znaleźli się w podobnej sytuacji, "Życie Pi" bardzo porządnie wypunktowuje strategię tresowania tygrysa z tratwy.
Ha, po lekturze poczułam się prawie kompetentna do wykonania takie tratwowej tresury. Prawie - resztki rozsądku w Liritio siedzą.
"Tu muszę powiedzieć kilka słów o strachu. Strach to jedyny prawdziwy przeciwnik życia. To jednocześnie adwersarz mądry i podstępny. Obce jest mu poczucie przyzwoitości, za nic ma prawa i konwencje, nie zna litości. Uderza w najsłabszy punkt, który znajduje łatwo i nieomylnie. Zaczyna się w mózgu, zawsze."
Yann Martel, "Życie Pi", Wyd. Znak, Kraków 2004r.,str.181.
Ja się cieszę "Życiem Pi", po dziecinnemu, bez pytań o wiarygodność wciągam się w tę książkę za każdym razem. Jest słodką, śliczną historią niecodziennych zdarzeń na środku oceanu i niecodziennej osobowości ukształtowanej przez próby rozumienia natury zwierząt i próby rozumienia natury różnych wyznań. Przy tym jest historią upartej chęci przetrwania, krwawą, tragiczną, czyli smutną, a jednak słodką. Niby niemożliwe, ale jest.
A największą (i jedyną) jej wadą jest to, że Pi Patel nigdy nie istniał. Ale może właśnie na tym polega uwierzenie w taką historię - chce się potem wierzyć, że Pi istnieć by mógł.

Każdemu bym "Życie Pi" poleciła, każdemu wepchnęła w ramiona, żeby przeczytał i o zwierzętach, i o potężnym żywiole, i o tak całkiem prawdziwie dzielnym, małym Pi na środku wielkiej wody.
Mam wrażenie, że spokojne, otwarte przyswojenie takiego tworu jak "Życie Pi", to po prostu musi zmieniać nas na lepsze. Nie ma innej możliwości.

piątek, 28 września 2012

Sitcomy zjadają mnie na śniadanie, czyli oglądajcie "Happy Endings".

Od razu ostrzegam: poniżej część pierwsza.

Serialowość jest wszechobecna na orbicie Liritio. Takie życie.

Chociaż od czasu (moich już oficjalnie naj!) "Przyjaciół" nie wymyślono nic lepszego, próby są. Wiele prób.
Schemat raczej stały: mieszana (płciowo głównie) grupa, ulubiony bar/kawiarnia/cokolwiek, cięte dialogi o życiu, śmierci i tych sprawach. I to piękne przesłanie, że istnieją ludzie, którym można powiedzieć wszystko, zrobić z nimi każdą głupotę, a oni nadal będą nas kochać, będą tam dla nas. W to chce się wierzyć.

Odkąd "How I Met Your Mother" po kiepskim sezonie siódmym przestało być dla mnie główną atrakcją, zaczęłam macać wkoło, przeczesywać nowe i stare, słuchać dobrych rad tłumu, znaczy szukać nowego sitcomu, który będzie wprawiał mnie w pozytywny nastrój.


O "Happy Endings" możecie nie wszyscy wiedzieć, polecam przynajmniej próbę.
Akcję przeniesiono co prawda z Nowego Jorku do Chicago, ale ogólny styl jest podobny do starych, dobrych Friendsów. W jednym odcinku sami bohaterowie przyrównują się do poszczególnych postaci z "Przyjaciół", co nie znaczy, że te dwa seriale niczym się nie różnią, mimo że "Happy Endings" bywają określane po prostu updatem "Friends".
Nie do końca tak jest.
Niby w obu główni bohaterowie znają się długo albo jeszcze dłużej, częściowo wspólnie mieszkają (chociaż nie drzwi w drzwi), a wolny czas spędzają głównie gromadą. Ale "Happy Endings" to znacznie mniej familijna atmosfera, serial rozpoczął emisję w 2011 roku, "Przyjaciele" zaczynali w 1994tym. I tym "Przyjaciołom" jeszcze z XX wieku nie brak niczego, ale odrobiny drapieżności tak. Też rozkład sił w "Happy Endings" jest inny - grupa składa się z małżeństwa, rozbitej pary, geja i wiecznej singielki.

Od lewej, tył taksówki: Alex, Max, Jane. Przód: Brad i Dave. Moje najnowsze słoneczkowe mordeczki, które dwoma sezonami zdobyły serce Liritio i teraz niecierpliwie czekam aż do mnie wrócą w sezonie trzecim.
Alex, słodka kobietka z prawie artystyczną duszą, która prowadzi własny sklep z ubraniami i biżuterią (w którym raczej nie ma klientów), emanuje pozytywną energią, a jednak to właśnie jej najdłużej zajmuje zrozumienie wszelakich przenośni i niedomówień.
Dave, mało charakterystyczny pan, który chciałby mieć swoją restaurację, ale póki co pracuje w biurze. Jest nawet jeden odcinek serialu, w którym wszyscy wymieniają swoją rolę w grupie, swoje charakterystyczne cechy, a Dave jest Davem. Dave chciałby być "the cool one", co nie zmienia faktu, że jest po prostu ich ukochanym Davem.
Alex w pilotowym odcinku ucieka Dave'owi sprzed ołtarza. Mocny początek pierwszego sezonu, który w dużej mierze kręci się wokół prób utrzymania grupy przyjaciół razem, mimo tak drastycznego rozłamu między dwójką z nich.


Jane, siostra Alex, nieco impulsywna mistrzyni planowania, która rozstawia wszystkich po kątach i sprząta pod kanapą z pomocą deski monterskiej (takiej, którą wjeżdża się pod samochody). Początkowo jej postać działała mi na nerwy, ale im dalej w serial, tym częściej skupiano się nie na jej obsesyjnej potrzebie kontroli, ale na tym jak świetnie jej obsesje sprawdzają się w połączeniu z charakterem jej męża. Tak oto Brad i Jane stali się moją ulubioną parą z ekranu. On jest uroczym pantoflarzem, ona blond dyktatorką, ale nie można zaprzeczyć, że tych dwoje rzeczywiście jest razem na dobre i na złe.
Brad jest słodki, to chyba najlepsze określenie. W pewien sposób równie kobiecy, co jego władcza żona, ale on też sroce spod ogona nie wypadł i pewne manipulacje potrafi uskuteczniać, kiedy chodzi o jego blond panią. Brad i Jane są rewelacyjni, zabawni i zgrani niczym stare dobre małżeństwo... Którym przecież są.


Wreszcie Penny, której trzydzieste urodziny też przypadają na odcinek pilotowy. Penny jest rozgadana, rozemocjonowana, trochę może szurnięta, poszukuje wielkiej miłości, a wiele odcinków poświęconych jest jej nowym chłopakom. Jest wśród nich jeden hipster, jeden milioner i nawet jeden o nazwisku Hitler, ma dziewczyna ślepe szczęście.
Jako że Penny to narwana, ale dobra dusza (zgadza się nawet na weselny taniec z facetem na skypie... Tak, tańczy z laptopem), z kiepskim gustem do mężczyzn, nie dziwne jest, że przez jakiś czas była dziewczyną - przykrywką Maxa, najmniej homoseksualnego geja jakiego ktokolwiek widział.
Czyli na koniec mój ulubieniec, Max. Nie ma stałej pracy, mieszka w lofcie i ktoś ciągle musi za niego płacić. Ponadto wydaje się potwornie inteligentny, boi się zobowiązań, a cięte riposty to dla niego odpowiednik oddychania. I zapada w sen zimowy! Albo coś na kształt snu zimowego...
Gdyby nie przeintelektualizowany, złośliwy Max, "Happy Endings" straciłoby większość swojej wabiącej ironią atmosfery.


Podobnie jak Barney w "How I Met Your Mother", Max jest najbarwniejszą postacią "Happy Endings". A przynajmniej tak było na początku - serial zaczynał bowiem z poziomu średniego, jakby scenarzyści nie mieli pewności, w którą stronę chcą skierować swoich bohaterów. Ale z odcinka na odcinek było lepiej, zaczęto rozwijać specyficzny stosunek Penny i Maxa, małżeństwo Brada i Jane, szybko przestał być to serial, w którym wszystko kręci się wokół rozbitej pary. A drugi sezon był już całkiem fantastyczny.

Liritio się zdziwiła, że "Happy Endings" skradło jej sporo czasu i zagnieździło się w repertuarze serialowym.
Zdziwiłam się również, że miejscami "Happy Endings" wydaje się sitcomem produkcji angielskiej, czego nie umiem wyjaśnić, ale jest to niewątpliwie spora pochwała dla amerykańskiego serialu.


Wariackie przygody oferuje nam znaczna większość sitcomowych fabuł (przynajmniej jeśli chodzi o te dotyczące grup przyjaciół), ale naprawdę dobre dialogi na temat codzienności niekoniecznie szalonej i ekscytującej, to nie pojawia się zbyt często. Dialogi przy tym nie silące się na dowcipną puentę co drugiego zdania, co z różnym skutkiem ma miejsce np. w "2 Broke Girls". Nie powiem, że "2 Broke Girls" nie jest śmieszne, ale... To jest zupełnie inny rodzaj humoru i ja wybieram ten nieco subtelniejszy z "Happy Endings".

Jak już wspominałam, dwa sezony są nierówne, drugi znacznie lepszy, ale pierwszy oferuje za to spójniejszą myśl przewodnią, która przemyka z odcinka na odcinek. Rzeczywiście, sezon drugi to już bardziej typowy układ: niby jakaś ciągłość zdarzeń jest, ale raczej w formie akcentowanych możliwości dalszego rozwoju akcji, niż faktycznych jej zwrotów.

W "Happy Endings" żartują i z Hitlera, i z Bin Ladena - tak, tak, naprawdę humor "Happy Endings" jest subtelny - nawet w temacie rasizmu nie są zbytnio poprawni politycznie, a do homoseksualizmu podejście przedstawiają zdecydowanie odmienne, niż to, do którego przyzwyczaiły nas niezliczone chick - flickowe twory. Też obiło mi się o uszy, że kolejne odcinki sezonu pierwszego były puszczane w amerykańskiej telewizji w złej kolejności... Można się więc odrobinę zdziwić, że serial dostał drugi a teraz trzeci sezon. Ale jednak, najwyraźniej nie ja jedyna coś w tych szczęśliwych (powiedzmy...) zakończeniach widzę.

poniedziałek, 24 września 2012

W czekaniu bywam dobra, czyli zwiastuny.

Koniec wakacji to powrót do kinowych premier, które latem raczej omijam (chociaż są wyjątki). Nadal nie widziałam Batmana, nadal nie widziałam Bourne'a bez Bourne'a, w kinie już raczej nie zamierzam. Batmana mi szkoda trochę bardziej, opinie oscylują od "dobre" po "rewelacja!!!!!!!" (wykrzykniki są ważne :).

Problemem polskich premier jest sprawa raczej podstawowa: wielu brak.
Szczególnie brak tych, na które bym czekała, gdybym tylko mogła. Ale dat nie ma, informacje są sprzeczne, Liritio może szlifować cierpliwość w tym biernym oczekiwaniu na filmy, których nasze kina mogą wcale nie ujrzeć.

Tak czy inaczej, zwiastuny się pojawiają i oto czekamy.
Najpierw sławne oczywistości.

"Django Unchained", reżyseria: Quentin Tarantino, premiera: 25.12.2012/Polska: 01.02.2013.
Czyli jeszcze trochę.
Wiecie, można mieć obawy, że znowu Waltz, że partneruje mu Foxx (chociaż to raczej nadzieja na początek pięknej przyjaźni), że zwiastun niespecjalny...
Ale jak pokazało "True Grit", nie zawodzą filmy z piosenkami Johnny'ego Casha w zwiastunie. I Leonardo w roli złego zbója z Dzikiego Zachodu... I Tarantino, którego filmów zawsze mi mało.



"Anna Karenina", reżyseria: Joe Wright, premiera: już była/Polska: 23.11.2012.
Chociaż z Zachodu zachwytów ponadprzeciętnych nie odnotowałam... Ale historia, której nie znoszę - naprawdę, kiedyś o tym wspominałam, kobiety Tołstoja są nieznośne, a Karenina najgorsza. Może ja jestem zbyt pragmatyczna i porywy namiętności mnie nie wzruszają, ale to nie do końca tak, Tołstojowe porywy mnie nie wzruszają.
Ale to wygląda interesująco na tyle, żebym nielubianą historię zobaczyła na ekranie. Joe Wright jest znany z wizualnie pięknych filmów, ale jego "Anna Karenina" zapowiada się wręcz dziwacznie, teatralnie.



I Jude Law w roli odpychającego Karenina, tego jestem najbardziej ciekawa. Rzeczywiście, słoneczny chłopak filmu zamieniony został w kogoś zupełnie do siebie niepodobnego. To chcę zobaczyć.
Reszta obsady też zachęca: Matthew McFadyen, Kelly MacDonald, Olivia Williams... I ta Keira, którą czasem lubię, a czasem nie.
Tylko ten młody człowiek w roli Wrońskiego mnie zastanawia... Ale może coś w tym jest?

"Skyfall", reż. Sam Mendes, premiera: 25/26.10.2012.



Dwa słowa: blond Bardem. Javier Bardem z włosami niczym jajecznica! W teaserze tego nie ma, ale pełen zwiastun jest długi i nudny.
Ben Whishaw (jako Q) też zachęca. I Ralph Fiennes, jego zawsze mogę oglądać.
Ale ja chętnie oglądam każdego Bonda od czasów "Casino Royale" - jestem w drużynie zwolenników Bonda po oszpeceniu kanciastością Craiga. Mnie to odpowiada, chociaż 007 już nie ma czarującego uśmiechu Rogera Moore'a, zyskał jakąś głębię.

Dalej już skromniej.

"The Master", reż. Paul Thomas Anderson, premiera: już była, w Wenecji. O polskiej nic nie wiem.



Joaguin Phoenix. Phillip Seymour Hoffman. Amy Adams. Ten film można chociażby dla nazwisk obsady i reżysera wrzucić do "must see". A Liritio ogląda filmy również tylko dla obsady.
I wielki powrót Phoenixa, który jest jednym z moich ulubionych aktorów, chociaż rzadko gra w moich ulubionych filmach. Ale cieszę się na wzrost formy i nominacje, które na pewno będą. Chyba.

"Killing Them Softly", reż. Andrew Dominik, premiera: już była/Polska: 16.11.2012.



Ray Liotta :)
A Brad Pitt ostatnimi czasy nie gra w złych filmach. "Killing Them Softly" zapowiada się jak dobry film o wdzięcznych twardzielach z szarej strefy, jest na co czekać.
I ponownie casus piosenki Johnny'ego Casha w zwiastunie.

Jeszcze wisienka na torcie.
Czuję, że ten film będzie moim nowym "RED".
"Seven Psychopaths", reż. Martin McDonagh, premiera: 12.10.2012/Polska: 30.11.2012.



Obsada! Historia! Shih Tzu... I Tom Waits z króliczkiem. Proszę, jak na ekranie pojawia się Tom Waits z króliczkiem, to już wszystko jest piękne.

sobota, 22 września 2012

"In these hands I'll hide, while this world collides..."

Z tego co pamiętam, jedynie Sting i Burt Bacharach zaliczyli więcej niż jednorazową obecność na blogu... I Norah Jones. I może Sinatra? Nie, chyba Sinatra nie.
Piszę to dlatego, żeby było zupełnie jasne, na punkcie Olafura Arnaldsa jestem zupełnie zakręcona. Jego ostatnią płytę Living Room Songs dostałam w prezencie, wcześniej słabo kojarzyłam tego pana. Ale włączyłam i przepadłam. "Near Light", przepiękne. Poprzednio było "This Place is a Shelter" właśnie spośród Living Room Songs.

Na dzisiejszy wieczór "Old Skin", Olafur Arnalds i Arnór Dan. Chyba się uzależniłam.



W zimną sobotnią noc można wysłuchać tego wiele razy. Ja niestety wychodzę z domu (a tam pada!), ale Wy macie szansę.

wtorek, 18 września 2012

"Sklep na rogu", reż. Ernst Lubitsch.

Pierwowzór niemożliwego dla mnie do strawienia "Masz wiadomość". To aż przerażające, jak bardzo film z Meg Ryan i Tomem Hanksem odbiega od wersji z 1940 roku.
Tutaj mamy wdzięk, dowcip, konkretną historię, przyjemnie zaaranżowane wątki poboczne i proste, zrozumiałe motywy bohaterów. Tutaj mamy uroczy romans z odrobiną poetycznie nieprawdopodobnego zrządzenia losu.
Ponad pół wieku później zaprezentowano rozwleczoną historię internetowej znajomości, w której niewiele kupy się trzyma, dobrych dialogów brak, natomiast zastąpiono je przesłodzonym zakończeniem i gratis dołożono kilka niemożebnie głupich elementów akcji.
Norę Ephron (reżyserkę i scenarzystkę "Masz wiadomość") po wsze czasy można chwalić za scenariusz do "Kiedy Harry poznał Sally", ale cała reszta jej twórczości jest moim zdaniem równie trafiona co kula w płocie. Może jeszcze poza "Zgagą", chociaż to raczej zasługa duetu Meryl Streep i Jacka Nicholsona.
Mniejsza o marginalne wycieczki, wracamy do "Sklepu na rogu".

Film jest grzeczny, to nie ulega wątpliwości, "źli" są szybko demaskowani, a para głównych bohaterów raczej nie posiada większych wad. Ale "Sklep na rogu" to stare kino i przyjemny romans, głębia postaci może nie do końca była głównym priorytetem. Niespecjalnie też razi brak takowej, częściowo dlatego, że James Stewart był naprawdę znakomitym aktorem i nawet w roli Alfreda - trochę przemądrzałego, a przy tym słodko złośliwego sprzedawcy galanterii - wydaje się interesującą postacią. Rozbrajająca jest scena, w której Alfred opowiada, że zaczął pisać do pewnej damy w poszukiwaniu wiedzy o świecie, gdyż nie stać go na encyklopedię.
Przy tym Alfred/Stewart jest naprawdę czarujący w tym filmie, a ślepa Liritio zawsze uważała Stewarta za aktora dobrego, ale mało wdzięcznego. Teraz odszczekuję, nie wiem gdzie miałam oczy, James Stewart jest uroczy. (Idiotyczny, przypadkowy rym musi być, inaczej to nie mój blog!)


Pełna wdzięku (i niechęci) relacja między Alfredem a Klarą (Margaret Sullavan) jest samograjem. Korespondencyjni znajomi w rzeczywistym życiu spierają się ze sobą, wyzłośliwiają, ostentacyjnie ignorują nawzajem swoje zdanie na wszelaki temat, a gdyby mogli, dosłownie podstawialiby sobie nogi. Przy tym są tak zadowoleni z siebie i pełni uwielbienia dla "nieznajomych" z listów, że aż zaciera się ręce na ich miny w obliczu rewelacji, że wyglądana z nadzieją osoba jest tak naprawdę znienawidzonym współpracownikiem.

Ponadto drugi plan wiele dodaje prostej opowieści o miłości. A tu też się dzieje, personel sklepu pana Matuschka to zabawna galeria postaci. Sam właściciel, czasem srogi a czasem jowialny, czyli w sumie niezdecydowany Hugo Matuschek (Frank Morgan), rozpaczliwie sfrustrowany romansem żony. Pozujący na dandysa Ferench, bawidamek, nieudolny dowcipniś czekający na awans. Pełen ambicji, cwany Pepi, chłopiec na posyłki (głownie pani Matuschek), który odgrywa w akcji zaskakująco dużą rolę. Jeszcze nieśmiały, znerwicowany Pirovitch z wąsem, który wydaje się bać własnego cienia i chowa się za każdym razem, gdy pan Matuschek pyta o opinię.


Ogromną wadą "Masz wiadomość" (poza innymi ogromnymi wadami tego filmu) jest niepotrzebne rozdęcie tematu. Przejęcia, wielkie interesy, jakieś niepotrzebne dzieci, nieudany narzeczony, ciągłe wzdychanie Meg Ryan...
Akcja "Sklepu na rogu" toczy się w przeciągu niewielu dni, głównie na małej przestrzeni sklepu i zaplecza. Wiele scen opisujących relacje między pracownikami, chemię Klary i Alfreda, zostało prosto, ale skutecznie sprowadzonych do dialogów w oczekiwaniu na otwarcie sklepu (bój o otwieranie drzwi panu Matuschkowi), dyskusji nad asortymentem (bój o pudełka z pozytywką), dekorowaniem drzewka świątecznego (bój o wcześniejsze wolne) czy zwykłym przepychaniem się przy szafkach.
Ale "Sklep na rogu", mimo skromnej otoczki, jest po prostu ładnym, słodkim filmem z naprawdę dobrymi dialogami. Filmem, po którym po prostu robi się milej na świecie.

A kawiarniana rozmowa Alfreda, który już wie i Klary, która jeszcze nie wie to mistrzowsko napisana eksplozja emocji w nienaruszalnych ramach społecznych konwenansów i dobrego tonu, już dla tej jednej sceny warto obejrzeć całość.

niedziela, 9 września 2012

"Chleb i tulipany", reż. Silvio Soldini.

Obejrzałam zadziwiający film. Zupełnie przypadkowo. A przez pierwsze minuty w ogóle nie wiedziałam, na co patrzę.
Jakiś niskobudżetowy projekt włoskiego debiutanta? Nie, mimo wyraźnie niskich nakładów finansowych, coś za mało kontrowersji i młodości w tym filmie było, żeby okazał się debiutanckim kinem. Kino telewizji, które potrafi w jednym wnętrzu przedstawić każdą objętość scenariusza i udawać, ze wszystko gra? Nie, to też mi nie pasowało. Wnętrze jednak było więcej niż jedno.
Nie miałam pojęcia, czego się po tym filmie spodziewać, ale oglądało się wspaniale. Ten film to taka prosta przyjemność, którą bardzo szkoda ominąć.

Historia? Rosalba została zapomniana przez współwycieczkowiczów na stacji benzynowej. O tyle jest to znamienne, że jej nieobecności w autokarze nie zauważył ani mąż, ani żaden z dwóch synów, ani nikt w ogóle.
A może to przez swoje nieogarnięcie Rosalba zgubiła resztę wycieczki? Z dwóch stron można na to spojrzeć, ale na pewno pierwsze sceny bezbłędnie określają jej postać. Odrobinę roztrzepana, zahukana przez męża pani domu, która spóźniła się na autokar, bo wyławiała kolczyk z muszli klozetowej. Pęsetą. Tak, potem wyławiała również pęsetę.

Jednocześnie Rosalba już od pierwszych scen wydaje się jednak inna, niż chciałby to widzieć na przykład jej mąż, jest w niej jakaś stłumiona przekora. W delikatnym uśmiechu, w milczeniu, w tym uważnie ściskanym pudełeczku kupionym na pamiątkę, którego wieczko tłucze się na podłodze autokaru. I ta przekora zaczyna pokazywać czułki na owej niefortunnej stacji benzynowej, a szczerzy się już pełną gębą, kiedy Rosalba zamiast czekać na rozkrzyczanego męża, trafia autostopem do Wenecji. Tak po prostu, bo nigdy nie była.

W tej teoretycznie prościutkiej opowieści zawartych jest bardzo wiele drobnych wątków. A może raczej kilka z życia wziętych obrazków, nawet nie pełnoprawnych wątków.
Zagubiony bez żony Mimmo (szczęśliwy w biznesie wykończeniowym, łazienki to podstawa), któremu nikt nie chce uprasować koszuli, a już na pewno nie kochanka.
Hydraulik/detektyw amator wysłany przez Pana Męża na poszukiwania krnąbrnej Rosalby, która jakoś nie spieszy się z powrotem do domu. Oj, scena, w której hydraulik Costantino śledzi Rosalbę to perełka, pościg mistrzostwo, chluba w życiorysie każdego detektywa.
Stary kwiaciarz rozstawiający klientów po kątach, kiedy kupują nieodpowiednie kwiaty. Odpowiedni bukiet to sprawa równie poważna, co wykończenie łazienki.
Masażystka Grazia z sąsiedztwa... O właśnie, masażystka, która marzy o miłości.
Rosalba może też marzy, ale ona ma męża, dwóch synów... Ona marzy inaczej, a tak naprawdę to gra na akordeonie i chyba wtedy jest tak samo, jakby marzyła.

Ale zanim masażystka, zanim kwiaciarz, hydraulik i na pewno zanim akordeon, Rosalba trafia do ponurego pensjonatu i idzie na kolację. A tam postać, w której Liritio zakochała się momentalnie po czubki uszu.
Fernando, posępny kelner w białej marynarce, którego sposób wysławiania się jest zastanawiająco wyszukany (o ile angielskie napisy prawidłowo oddają włoski oryginał dialogu). Naprawdę, ten człowiek nie mówi, on się wysławia, dla takich zdań stworzono czynność wysławiania się. A przy okazji zgadza się wynająć Rosalbie pokój (zagracony, ale jednak). Nagła lokatorka nieco krzyżuje jego plany, które wymagają krzesełka, sznura i chwili spokoju, ale z drugiej strony "Chleb i tulipany" to film również o tym, czego potrzebujemy i co dostajemy od życia. Czyli że jest zupełnie tak samo, jak śpiewa Mick Jagger, że "sometimes you get what you need". Rosalba akordeon, masażystka przyjaciółkę, a kelner Fernando ciepłą duszę w mieszkaniu.

"Chleb i tulipany" to przede wszystkim pogoda ducha i delikatność przekazu. Bez namolnych treści, bez niepotrzebnych dialogów poznajemy kolejne osoby, kolejne sytuacje, a drobne elementy tej historii trafiają na swoje miejsce. Bo chociaż jest prosto i zwięźle, znajduje się czas na matkę hydraulika, która pakuje prowiant i ociera łzy. Też na małe śledztwo Rosalby, która przecież sama jest śledzona. I na czarująco cwanego właściciela hotelu/odrapanej łajby.

I jeszcze znajduje się czas na Wenecję. Nie na miasto - pocztówkę turystyczną, które widujemy w wielu filmach ("Turysta" się kłania), ale miasto w którym się żyje. Wąskie, zapyziałe uliczki, wysokie kamienice, drewniane bale stojące w wodzie i puste, zszarzałe place... To jest silna charakterystyka filmu Soldiniego, szczerość planu zdjęciowego, szczerość całości. Bez upiększeń, czy to wnętrz, czy aktorów, oglądamy wycinek z życia, który może odrobinę przypomina bajkę, ale bajkę umieszczoną w sztywnej rzeczywistości ciasnych mieszkanek i zmęczonych twarzy.
Czyli Liritio się w "Chlebie i tulipanach" odrobinę zadurzyła, nie mogło być inaczej. W codziennej komedii i w przemycanym romantyzmie, w melodyjnym włoskim.
A w kelnerze Fernando za całokształt zagraconego mieszkania, prześlicznych śniadań (jabłko! jabłko to słowo klucz), sznura i akordeonu w szafie.

poniedziałek, 3 września 2012

Finał: zbiorowa agonia. Czyli Ryszard III, a Liritio przytacza. Znane przytacza.

Nie mogę się pozbyć fragmentu z Barańczaka, linijki tańczą mi w głowie od kilku godzin. Znane linijki, które swego czasu przepisywałam z książki od polskiego do zeszytu, który całe życie (no dobra, odkąd skończyłam naście lat) zapełniam wierszami. Nie swoimi oczywiście, czego jak czego, ale talentu do poezji nie mam. Nie ta dusza, nie te myśli, mam wrażenie.
Podobnie do wielu osób wcześniej i później, zapełniałam ów zeszyt tym, co mnie złapało i nie puszczało, wierszami, cytatami z książek, kawałkami piosenek... W sumie zapełniam nadal, ale odkąd mamy swoje małe komputerki i sieć internetową, takie zeszytowanie wygląda inaczej, stało się nieco... Hm, czynnością jakby dodatkową. Nadprogramową.

A linijki z Barańczaka, właściwie linijka, czyli "Córki: dwie złe, jedna lepsza...". Finał? Kto zna, ten się uśmiecha. A zna pewnie mrowie a mrowie osób.
Zakochana w tych "streszczeniach" Szekspira byłam i jestem.
Czyli Stanisław Barańczak:

Król Lear
Król - ojciec: lebiega.
Błazen: go ostrzega.
Córki: dwie złe, jedna lepsza.
Finał: wszystko się rozpieprza.

Skoro już słowem wstępu podzieliłam się z Wami wersami, których z głowy wyrzucić dzisiaj nie mogłam, przechodzimy dalej. Uznajmy, że cytat okazyjnie, skoro dzisiaj (już dzisiaj, Liritio nadal nie umie wcześnie chodzić spać) pierwszy dzień roku szkolnego, tak?
Barańczaka (jak sam napisał) "podstawowe utwory W. Szekspira, przystępnym sposobem streszczone i dla celów mnemotechnicznych w formę wierszową przyodziane" miło wśród młodzieży szkolnej rozprzestrzeniać. Nawet jak Szekspira czytać nie zaczną, przynajmniej się uśmiechną?

Mój (chyba, aktualnie, to zmienne...) ulubiony:
Romeo i Julia
Rody Werony: wraży raban.
Młodzi: hormony, starzy: szlaban.
Mnich: lekarstwem zielarstwo.
Finał: trup grubą warstwą. 

I jeszcze tytułowy:
Ryszard III
Garbus: knuje.
Wokół szuje.
Ząb za ząb. Królestwo za konia.
Finał: zbiorowa agonia. 

Liritio życzy wszystkim wesołego roku szkolnego, a wpis wyszedł przypadkiem, wszystko przez to brzęczące w głowie "dwie złe, jedna lepsza".
Zastanawiam się, dlaczego akurat córki Leara mi brzęczą, skoro "Króla Leara" czytałam raz w życiu, dzisiaj już nie wiem, nie pamiętam, nie znam.
A Liritio ulubionym Szekspira dramatem jest... Hm, właściwie to żaden, chyba że "Otello". Oryginalna nie jestem.

I na marginesie, mam wrażenie, jako że zeszyt zapisany wyciągnęłam i przeglądałam chwilę lub dwie... Czyli mam wrażenie, że niedługo Leśmianem Lirito będzie się blogowo cieszyła. Leśmianem wiele kartek zapisałam. 

czwartek, 30 sierpnia 2012

"Wołanie grobu", Simon Beckett.

Pierwsze spotkanie Liritio z Simonem Beckettem, którego już czwartą książką jest "Wołanie grobu", miało miejsce jakiś czas temu... Sprawdziłam, prawie dwa lata temu czytałam jego debiut, "Chemię śmierci".
Oj, z Davidem Hunterem przez te dwa lata zaznajomiłam się całkiem nieźle, jako że każdą kolejną książkę Becketta wyrywałam bibliotece przy pierwszych okazjach. Chociaż nadal nie uważam, żeby były to najlepsze kryminały świata, rzeczywiście poprawiają się z każdym kolejnym podejściem, a diabelnie wciągała już ta pierwsza część, niby najsłabsza.

Tym razem poznajemy fragment przeszłości Huntera. Jego ostatnia sprawa przed śmiercią żony i córki dotyczyła seryjnego mordercy, którego ofiar, poza jedną, nie odnaleziono. Tak oto cofamy się osiem lat wstecz, kiedy to nieco młodszy David Hunter plącze się po mokradłach z policją i patologiem sądowym, ze skazanym, który niby ma współpracować przy poszukiwaniach, i z jego prawnikiem.
Osiem lat później morderca ucieka z więzienia, a Huntera odwiedza prowadzący przed laty śledztwo znajomy. A potem Hunter odbiera telefon od pewnej związanej z ówczesnymi poszukiwaniami kobiety i współczesna akcja nabiera tempa.

Liritio ceni sobie krótkie chwile z Hunterem. Te kryminały czyta się dość szybko, jako że akcja jest raczej wartka i ponownie, wciąga strasznie. A zamglona angielska prowincja tworzy lubianą przeze mnie atmosferę chłodnych, deszczowych tajemnic. Atmosferę tylko podsycaną profesją Huntera, znaczy analizowaniem rozkładających się zwłok.
Właściwie w "Wołaniu grobu" brakowało mi trochę akcji związanej z jego pracą, tutaj rzecz dzieje się niejako poza jego pracą, a szkoda.

Jednak nie ukrywam, że nazwisko Becketta mam zapisane w głowie trwale i czekam sobie cichutko na kolejne książki.

środa, 29 sierpnia 2012

"Kobieta bez twarzy", A. Fryczkowska.

Czytana przeze mnie jakiś czas temu "Kobieta bez twarzy" Agnieszki Fryczkowskiej jest małym oszustwem, mam wrażenie. Odrobinę toksyczna relacja z tym kryminałem mi się stworzyła, bo im dalej w treść, tym bardziej nie mogłam go odłożyć i tym bardziej się złościłam.

Postać wdowy, która przeprowadza się z dwójką dzieci do wsi Świątkowice w poszukiwaniu nowego startu i spokoju ducha po samobójczej śmierci męża... Niby że to już było? Na pewno nie w takim wydaniu, w wersji rodzimej, pozbawionej słońca włoskich czy francuskich prowincji. Tam może i życie zaczyna się lepiej układać, ale Hannie na pewno nie. Depresja, szarość i burość otoczenia, i ta irytująca ją klaustrofobia małej miejscowości, w której sąsiad zza płotu stara się zastąpić nasze własne sumienie. 

Część kryminalna rozpoczyna się w sumie późno, a narracja jest podzielona między Hannę, która pogrążona w depresji z pewnym opóźnieniem reaguje na większość niepokojących mniej lub bardziej zdarzeń, i jej małą córkę, która dostrzega znacznie więcej niż matka, ale mało rozumie.

Córka Hanny znajduje zwłoki w lesie. Świetnie napisana scena, to tak swoją drogą. Potem znalezione zostaną kolejne zwłoki... W międzyczasie giną bez śladu rodzice dwóch chłopaków, a Hanka zostaje mimochodem wplątana w drobne potyczki polityczne Świątkowic związane z teoretycznie rozlewanymi na łąkach ściekami przemysłowymi. Intryga jest rzeczywiście ładnie rozpoczęta, ale tutaj docieramy do złoszczącego Liritio problemu.

Mianowicie, autorka naprawdę zgrabnie i prawdziwie odmalowała standardy życia w małej wsi, zachowania mieszkańców, plotki, krzywienie brwi na "miastowe fanaberie" i tym podobne obrazki, które mogą przyjść nam na myśl w związku z funkcjonowaniem małej społeczności.
Równie sprawnie prowadziła akcję, naprawdę miałam trudności z odrywaniem się od książki, strasznie chciałam poznać rozwiązanie i właściwie leciałam przez tę opowieść jednym tchem. Ale im bliżej końca, tym bardziej się we mnie gotowało, a rozwiązanie zagadki zabiło mnie całkiem. Zarzut? Och, jak niepotrzebne przekombinowanie!
Atmosfera Świątkowic, duszna, coraz mroczniejsza, świetnie opisana. Rodziło się pytanie, jak wiele mieszkańcy nie wiedzą, a jak wiele po prostu udają, że nie widzą. Ale wykorzystanie tego do intrygi o skali nie tyle zbyt dużej, rozwleczonej, co z zupełnie innej bajki. Klaustrofobiczne miasteczko to jedno, a rozwiązanie, którego tutaj oczywiście nie podam, to było według mnie całkowicie odstające drugie.  

Porównać to mogę z moimi odczuciami odnośnie "Uwikłania" Zygmunta Miłoszewskiego, które chyba dwa lata temu. Książka napisana interesująco, solidnie, widać było, że szczegółowo przemyślana. Ale po cóż w finale spisek z wysokiej półki, nie mam pojęcia. Mnie takie elementy zgrzytają, Liritio nie lubi skomplikowania, szczególnie mało przekonywującego skomplikowania.

Ale Fryczkowska napisała kolejny kryminał ("Starsza pani wnika") i chcę to wkrótce przeczytać. Talent do pisania ta pani naprawdę ma, a jedno nieudane według mnie rozwiązanie autorki nieczytatą (słowotwórstwo stosowane) nie czyni.

poniedziałek, 27 sierpnia 2012

"Żony i córki", miniserial BBC. Tytuł nam nie straszny.

Pomówmy trochę o tym, jak rewelacyjnym aktorem jest Michael Gambon. Czy mocniej utkwił w świadomości odbiorców, odkąd doklejono mu długą brodę i usadzono w roli dyrektora Dumbledora? Możliwe, chociaż nie była to rola równie porywająca co magiczne dzieciaczki albo Ralph Fiennes jako Lord Voldemort.
Przyznam się, że ja o Gambonie zapominam, jak zapomina się o tłumie świetnych aktorów. Czyli wymieniając z głowy różnych "naj" zapominam o Gambonie, ale każdy film z nim zawsze mi o tym aktorze przypomina.

Skąd  ta nagła agitacja na rzecz Gambona? Ha, poczekajcie, aż przejdę do Toma Hollandera - pastor Collins u Wrighta, lord Beckett u Verbińskiego, znacie go chociażby z tych ról. Wraz z nimi Iain Glenn (którego Liritio kocha bardzo), Bill Paterson (jego znacie, chociaż o tym możecie nie wiedzieć), Rosamund Pike (ją też Liritio kocha, głownie dlatego, że chciałaby mieć taki uśmiech), Francesca Annis (taka pani z "Diuny" między innymi... "Diuna" jest zaprzeczeniem dobrej ekranizacji, ale obsadę ma niegłupią).

Na podstawie książki Elizabeth Gaskell, "Żony i córki", nakręcono miniserial, który zaczęłam oglądać bez przekonania, a wciągnęłam się jakoś mimochodem, niespodziewanie, ale trwale. Bez grymasów proszę, tytuł mnie również odpychał (z książek Gaskell znam... hm, żadnej nie znam, nadal, jej nazwisko niezmiennie widnieje na czarnej liście "do przeczytania").

Molly Gibson, córka doktora wychowująca się bez matki, zostaje "uszczęśliwiona" macochą przez ojca zaniepokojonego jej niekontrolowanym dorastaniem. Właściwie do obejrzenia serialu zmusiła mnie koleżanka, która wątpliwie reklamowała go jako wariację na temat Kopciuszka. Wierutna bzdura, chociaż może w pierwszej chwili tak się wydawać - szczególnie, kiedy hipotetyczny widz (czyli np. ja) nie zdaje sobie sprawy, że jest to ekranizacja książki Gaskell, która, chociaż całkowicie mi nieznana, ma swojego rodzaju dobrą reputację w jednej z szufladek mojej pamięci.

Macocha jest więc obłudną manipulatorką, co nie robi z niej strasznej zołzy, raczej kobietę ograniczoną i odrobinę głupią, a także doświadczoną długą walką z wdowieństwem i biedą. Córka macochy, Cynthia, dziewczę urodziwe, trzpiotowate i nieświadomie podążające w ślady charakteru mamusi. Ale nie wyobrażajcie sobie konfliktu, Molly i Cynthia dogadują się dobrze, są słodkie niebywale. W końcu dla dwóch raczej samotnych dziewcząt nagły dodatek z siostry na pewno nie jest najgorszym, co może się wydarzyć, nawet jeśli zwykle tylko jedna z nich zbiera całą uwagę otoczenia.

Inny wątek, związany z Hamley Hall, jest o tyle lepszy, że Michael Gambon jako pan Hamley i Tom Hollander w roli starszego syna, Osborne'a, przyćmiewają swoją grą całą resztę. Gambon, porywczy, głośny Squire, którego refleksja odnośnie wagi różnych zdarzeń przychodzi zawsze zbyt późno. I Hollander, marzycielski, poetycki Osborne, który pilnie strzeże swojej tajemnicy. Moim zdaniem jest to przykład brawurowego duetu aktorów, który ciężko opisać. Po prostu trzeba obejrzeć na własną rękę starcia dwóch przeciwnych charakterów połączonych bardzo silną więzią. 

"Żony i córki" w czterech odcinkach zawierają sporo wątków poza tym teoretycznie głównym, znaczy nieodwzajemnionym uczuciem Molly do młodszego Hamleya i jej próbą godzenia się z jego miłością do lekkomyślnej Cynthii. Moim właściwie jedynym zastrzeżeniem do serialu jest Justine Waddell w roli Molly. Patrząc na nią nie widziałam dziewczyny niewinnej i chowanej pod kloszem, przez co całkowicie nieobeznanej z tzw. "prawdziwym światem" małych intryg i ludzkich słabości. Widziałam dziewczę nieco ślamazarne i nijakie, zamiast wyzbytego samolubności stworzenia, które obdarza miłością swoją prawdziwą i przybraną rodzinę. Egoistyczna Cynthia nie wydawała mi się postacią uboższą w zalety, nie wiem czy to wina gry aktorskiej Waddell, czy postaci Molly inaczej zagrać nie sposób, ale mnie okropnie irytowała jej bierność w znacznej większości zdarzeń, które miały miejsce.


Czyli niby głównie romans? Aha, wcale nie. Przede wszystkim smaczki poboczne, których Liritio jest niezmienną fanką. A tych w "Żonach i córkach" jest pod dostatkiem, a zaczniemy od wspomnienia zabawnych panien Pheobe i Browning. Dwie stare panny, jedna ciągle "mająca w obowiązku", druga jakby roztargniona, jakby lekko głupia, a przy tym cudownie poczciwa. Przypominają dwie nerwowe przepiórki, ale są dobrą ilustracją małomiasteczkowych nawyków ciągłego plotkowania, oceniania, potępiania i natrętnego doradzania.
Jest też młoda Rosamund Pike w roli gadatliwej, pewnej siebie Lady Harriet, która przewija się sporadycznie, ale niezmiennie odgrywa w akcji niemałą rolę. Właściwie Lady Harriet stała się moją ulubioną śmiesznostką w tym serialu, bardzo bawiły mnie jej odrobinę wredne komentarze, oczywiście niezmiennie utrzymane w dobrym tonie.

Wreszcie moje światełko, Iain Glenn jako tajemniczy pan Paterson, który ma twarz i mimikę podstępnego węża (serio, nic dziwnego, że w  "Grze o tron" musiał dorobić sobie zarost i trochę masy, inaczej nikt nie uwierzyłby w jakąkolwiek szczerość jego postaci). Kiedy Glenn pojawia się na ekranie, Liritio tylko czeka co uknuje, co nabruździ. I w "Żonach i córkach" namiesza niemało, ale na pewno nie nazwę Patersona czarnym charakterem.

Jest też rozedrgana pani Hamley, tępawy, acz lisi pan Cox, przemądrzała plotkara, czyli pani Goodenough (nazwisko znaczące, czyż nie?), skrzywiony, zgarbiony, małomówny sługa Robinson, nie wymawiająca "r" Lady Cumnor...

Moją ulubioną wartością "Żon i córek" jest bez mała stuprocentowe uniknięcie sztywnych ram postaci, żadnych biało-czarnych charakterów, wszyscy są odcieniami szarości. Knucia, uchybienia, pomówienia, tak, wszystko jest. I słabości charakteru, i wady aparycji, ale przy tym również odruchy bardzo piękne, czyny rozpaczliwe i godne podziwu. Wszystko chwyta za serce (w przypadku zblazowanej Liritio chwyta niestety tylko trochę, ale jednak!) i skutecznie przykuwa uwagę. Dlatego zabawną wadą jest pewna papierowość głównych (powiedzmy...) bohaterów, Molly i Rogera, którzy w większości scen wykrzesują z siebie mniej więcej tyle samo charakteru, ile możemy zaobserwować u żon ze Stepford. (swoją drogą, "Żony ze Stepford", ten film zostawił mnie oniemiałą z przerażenia i zakochaną w Glenn Close)

Jako że jest to produkcja BBC, nikogo nie zdziwię zapewnieniem o pełnym profesjonalizmie, solidności wykonania. Kostiumy, zdjęcia, muzyka, nic nie odstaje, nic nie zawadza, a pewna ponurość, jaką zawiera w sobie ekranizowany materiał, jest uwzględniona w przeniesionym na ekran świecie małego miasteczka i jego przeróżnych mieszkańców. Na pierwszy rzut oka wariacja na temat Kopciuszka? Jasne. 

I tak oto ja, nieczuła, zgryźliwa Liritio, tak się "Żonami i córkami" ucieszyłam, teraz mogę przyznać, że kiedy dotarłam do końca czwartego odcinka, właściwie mogłam zaczynać od początku. A chociaż rozpisałam się szkaradnie, z tekstu nietrudno wyłowić myśl przewodnią, że bardzo, bardzo do spotkania z tą ekranizacją zachęcam.

czwartek, 2 sierpnia 2012

"Tożsamość Bourne'a", reż. Doug Liman.

Obejrzałam ten film po raz trzeci, po raz kolejny dziwiąc się, że do cna sensacyjny materiał Ludluma został tak dobrze przełożony na ekran. Podobne twory typu "Hitman" i inne - jakkolwiek nie cieszyłoby mnie oglądanie Timothy Olyphanta w mokrej koszuli - aż trzeszczą w szwach rozłażącego się scenariusza i daremnej obsady.

Za scenariusz do trylogii Bourne'a odpowiedzialny jest fantastyczny Tony Gilroy. Większość filmów jego autorstwa niewątpliwie przyjemnie się ogląda - od "Adwokata Diabła" zaczynając i na moim ulubionym "Michaelu Claytonie" kończąc (którego również Gilroy reżyserował).
Nie zapominam oczywiście o Robercie Ludlumie, autorze książki, na podstawie której film powstał. "Tożsamość Bourne'a" czytałam raz w życiu, bardzo dawno temu i nie tyle pamiętam książkę co swoje zaaferowanie, kiedy wciśnięta w róg kanapy gnałam naprzód w takt myśli "co dalej?". O tyle jest to zabawne, że żadnej kolejnej części autorstwa Ludluma przeczytać nie zdołałam, chociaż kilka nieudanych podejść zaliczyłam.
Mam jednak wrażenie, że z książkowym pierwowzorem "Tożsamość Bourne'a" nie ma zbyt wiele wspólnego. Ale nie zmienia to faktu, że od dawna uważam trylogię Bourne'a za bardzo dobre, czysto sensacyjne kino i stawiam ją na podium zaraz obok pierwszego "Transportera". A swego czasu (właściwie to prawie 10 lat temu...) do głowy by mi nie przyszło, że rudawy Matt Damon będzie takim trafionym Jasonem.
Schemat jest bowiem prosty, kiedy Liritio szuka filmu sensacyjnego, najprawdopodobniej sięga po filmografię Stathama. Jak to twierdzi jedna z moich koleżanek: nie ma nic lepszego na koniec dnia, niż Statham na Polsacie. I nie będę podważała jej zdania.
Ale Matt Damon, który kiedyś kojarzył mi się z rolami raczej nieśmiałymi, okazał się Jasonem idealnym, w którego łatwo można uwierzyć.

Bezimienny początkowo mężczyzna zostaje wyłowiony przez kuter rybacki, nieprzytomny, z dwoma ranami postrzałowymi w plecach. Okazuje się, że zna kilka języków, umie się świetnie bronić i zauważa u siebie odruchy raczej nieznane regularnym przechodniom, ale nie ma pojęcia kim jest. Stracił pamięć, a jedyną wskazówką co do jego przeszłości jest konto bankowe w Zurychu zapisane na chipie wszytym w biodro niedoszłego topielca. Potem jest tylko lepiej, kiedy okazuje się, że nasz rudawy zapominalski w skrytce bankowej trzyma broń, stos paszportów i spore nominały w różnych walutach. Na tyle spore, że kiedy jego tropem wyrusza zdecydowany pościg, bez problemu oferuje przypadkowej nieznajomej dziesięć tysięcy dolarów za podwózkę do Paryża.
Jason Bourne, jak brzmi jego imię, goni swoją przeszłość, a jednocześnie ucieka przed ścigającymi go panami - nie ma pojęcia kim są, ale zdecydowanie wiedzą co robią.

Obława, obława... Tak, na jednym Jasonie daleko by moje uznanie dla filmu nie zajechało. Dlatego chwila na podsumowanie drużyny ścigających: Chris Cooper, Clive Owen, Brian Cox i Julia Stiles w skromnej roli paryskiej łączniczki. Co tu dużo mówić, kiedy Clive Owen zostaje obsadzony w roli milczącego snajpera w okularkach, wszystko już musi się udać. A kiedy Chris Cooper pojawia się jakkolwiek, gdziekolwiek (tutaj w roli szefa obławy CIA na niesfornego Jasona), Liritio ogląda bez zastanowienia. (Dla nieświadomych: Chris Cooper to między innymi ten tak genialnie zagrany wojskowy z sąsiedztwa w tak niezmiennie genialnym "American Beauty").
Oczywiście żarty żartami, ale obsada "Tożsamości Bourne'a" nie pozostawia wiele do życzenia.
Nawet Franka Potente w roli jedynej znajomej Jasona sprawdza się dobrze, chociaż akurat do niej nie czułabym się zbytnio przywiązana przy ewentualnych wymianach obsady.

Kolejny atut filmu, zdjęcia. Wprowadzają napięcie, zaskoczenie, zamęt w chwilach akcji... "Tożsamość Bourne'a" jest sprawnie nakręcona i końcowy efekt wyszedł twórcom zaskakująco "zwarcie", jak na tego typu film, o ile mogę się posiłkować takim słowem. Nic tam nie jest bezsensownym ozdobnikiem, nie razi odstając od scenariusza. Połączono szpiegowskie kino akcji z obsadą, która z bohaterów raczej fizycznych potrafiła wydobyć coś interesującego. I o dziwo kolejne części trzymają poziom, chociaż tej pierwszej "Tożsamości Bourne'a" nie pobiły.

I tak, 10 sierpnia do kin wchodzi "Dziedzictwo Bourne'a", czyli o Bournie bez Bourne'a. Byłabym zdeptała pomysł, nawet zwiastun niespecjalnie przypadł mi do gustu, ale... Reżyserem i scenarzystą jest Tony Gilroy, od którego zaczęłam ten wpis z epitetem "fantastyczny" i na którego nowy film czekałam już długo.
Wierzcie mi, od czasu średnio rewelacyjnej "Gry dla dwojga" - obarczam winą za taki stan filmu brak jakiejkolwiek chemii między Julią Roberts i Clivem Owenem, co było wyraźne już w "Bliżej" - krzyżując palce czekam na powtórkę z zachwytu "Michaelem Claytonem". A "Dziedzictwo Bourne'a" ma obsadę, nad którą warto się zastanowić. Jeremy Renner, Rachel Weisz, Edward Norton, Albert Finney, David Strathaim... I plakat. Plakat jest dobry, a hasło "there was never just one" świetnie pasuje do wymowy wcześniejszej trylogii Bourne'a, także... No nie wiem, ogółem "Dziedzictwo..." budzi małą nadzieję.

A tymczasem zaganiam do początków, "Tożsamość Bourne'a" raz proszę!